Brat naszej mamy Władysław ożenił się z Teresą Bartkowiak, która stała się tym samym naszą ciocią. Jej bratankowie: Marek i Janusz oraz cały szereg wujków i cioć wpisali się na dobre w nasze spotkania rodzinne, które w tym składzie niestety już się nie odbędą. Ciocia Terenia zmarła kilka lat temu a niedawno odszedł od nas Marek. Odszedł, jak to często a nawet zawsze jest – za szybko, za nagle a dla niektórych niespodziewanie. Niespodziewanie?
Ostatni raz spotkaliśmy się w jego gabinecie w Jaraczewie. - No witam Haniu! - objął mnie ubrany w biały kitel a mi zrobiło się ciepło wokół serca, bo „Hanią” nazywają mnie wszyscy, których znam od dzieciaka. - Co cię do mnie sprowadza? Co słychać? Wszystko dobrze? - spytał Marek a mi było trochę wstyd, bo przyjechałam do niego po potrzebie. Jak to mówią „Jak trwoga - to do Boga”. Robiłam wtedy dyplom rolniczki i potrzebowałam zaświadczenie z badania lekarskiego, do którego wystawienia Marek był jako lekarz uprawniony. Po badaniu, wywiadzie i wystawieniu zaświadczenia, usiadł wygodnie na fotelu i powiedział: - Opowiadaj! Co słychać u ciebie? Wyrzuty sumienia szarpały moje sumienie, bo przed gabinetem czekała kolejka ale on uspokoił: - Tyle czasu musi być - powiedział tym swoim ciepłym, spokojnym głosem, myląco podobnym do swojego brata. Wyglądał na zmęczonego. Na marginesie wspomniał o swoim wieku, o chęci ograniczenia pracy, o konieczności częstych wyjazdów do Poznania. Dzisiaj wiem, że był świadomy czasu, jaki mu pozostał.
Po śmierci Marka internet zapełnił się wspomnieniami tych, którzy go znali. Wiele wpisów dotyczyło tego, jak bardzo ważną była w jego życiu muzyka. Okazało się, że dzielił to umiłowanie ze swoim bratem oraz grupką znajomych i z wszystkimi razem celebrował (prawie wyłącznie męskie) wyjazdy na koncerty. A koncerty były „z grubej rury”: Santana, Pink Floyd, Genesis, Rolling Stones, Roger Waters, Toto, The Police, Deep Purple.
Jeździli mniejszymi i większymi autobusami a na Rolling Stones to nawet autokarem. Bez względu na to, jak daleko trzeba było jechać – jeździli chętnie: do Pragi, Berlina, Chorzowa, czy Warszawy. - Tam nie było miękkiej gry. Nasze wspólne koncerty zaczynały się wejściem do autobusu a kończyły wysiadką z niego – wspominał Janusz i opowiada jeszcze o dzielnym, zawodowym kierowcy, który zawsze był trzeźwy a do tego jeszcze obracał całość w ciągu jednego dnia. Nie było to takie proste ponieważ - wymuszonych siłą wyższą, czyli pęcherzem - przystanków było więcej niż wiele.
Pytam, który koncert był najlepszy ale okazuje się, że wszystkie były świetne. Najbardziej jednak zapamiętali koncert Phila Collinsa w Chorzowie. Był czerwcowy, ciepły dzień, szalała burza, z nieba lał strugami deszcz, wiał silny wiatr a wrażenie, że świat się kończy było bliskie. - Siedzieliśmy jak te sieroty i czekaliśmy na koncert, który miał się rozpocząć o 20.30. Nagle na scenę wyszedł Phil Collins. Spojrzał w niebo, spojrzał na publikę i krzyknął „It’s fucking deszcz!” rozpoczynając niezapomniany koncert. Rytm muzyki pokrywał się z odgłosem grzmotów a na błyski reflektorów nakładały się błyskawice - wspominał Janusz. Jak widać na bilecie wstępu, był rok 2007.
Jeden z wpisów w internecie cytuje Marka Bartkowiaka: „Muzyka jest bardzo ważna, bez muzyki świat byłby smutny”. Może to właśnie muzyka sprawiła, że był tak pogodny, empatyczny i ciepły? Marek miał 70 lat a jego zmarszczkami były wyłącznie zmarszczki śmiechu.
ZOBACZ TEŻ
Szanowni Internauci. Komentujcie, dyskutujcie, przedstawiajcie swoje argumenty, wymieniajcie poglądy - po to jest nasze forum i możliwość dodawania komentarzy. Prosimy jednak o merytoryczną dyskusję, o rezygnację z wzajemnego obrażania, pomawiania itp. Szanujmy się.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.