Są takie znane nazwiska, które bez trudu zapełniają sale na spotkaniach. Do takich osób należy z pewnością Katarzyna Bosacka, która zajmuje się edukacją dotyczącą żywności i stara się przekonywć Polaków do tego, że należy czytać etykiety na produktach. W Jarocinie wejściówki na spotkanie z nią rozeszły się błyskawicznie, a chętnych było zdecydowanie więcej niż pozwalały na to warunki w sali Zgody w Kamienicy Kultury. Niestety nie można było przenieść tego wydarzenia do Jarocińskiego Ośrodka Kultury, gdyż w tym samym czasie, czyli w czwartkowy wieczór, odbywało się tam inne, również wcześniej zaplanowane wydarzenie. Panie z biblioteki zadbały o to, żeby wszyscy się pomieści, nawet osoby, które przyszły na spotkanie bez wejściówek. Na Katarzynę Bosacką trzeba było jednak poczekać nieco dłużej, ponieważ przyjazd dziennikarki opóźniły korki na drogach. Wszyscy byli jednak zgodni, że na takiego gościa warto było czekać, co potwierdziło się w czasie spotkania.
W swoim dorobku ma wiele autorskich programów telewizyjnych na antenach TVN, TVN Style i TTV: „Wiem, co jem”, „Wiem, co kupuję", „Salon piękności”, cykl w Dzień Dobry TVN „Bosacka cudnie chudnie”, a będąc w czwartej ciąży - program dla młodych matek „O, matko!”, „Wiem, co nas truje”, „Gwiazdy od kuchni”, „Co nas truje”, „Mądrzejemy” (promujący produkty zdrowe, w tym również eko). Najnowszy program emitowany na antenie Canal Plus nosi nazwę ”Bosacka daje radę”. Jest laureatką licznych nagród: Telekamery (2014); Kryształowego Pióra przyznawanego dziennikarzom naukowym; Lauru Ekoprzyjaźni za wybitne zasługi na rzecz edukacji ekologicznej i prozdrowotnej w Polsce, (w 2019 roku ponownie laureatka dwóch głównych nagród), a także głównej nagrody Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów w konkursie „Libertas et Auxilium” za najlepszy program poświęcony ochronie konsumentów.
Katarzyna Bosacka: "matka nieustannie karmiąca" i "matka Teresa polskiego spożywczaka"
Katarzyna Bosacka ujęła wszystkich swoim radosnym usposobieniem, bezpośredniością. - Babka w dechę - podsumował później jeden z nielicznych panów biorących udział w spotkaniu.Już na wstępie zaczęła od nietypowego przedstawienia swojej osoby:
"Jestem matką nieustannie karmiąca. Jestem sturękim buddą jak każda matka wielodzietna. Jestem "matką Teresą polskiego spożywczaka" jak mnie nazywają koledzy z planu. A ponieważ lubię jak na planie w pracy jest przyjemnie miło, mamy do siebie dystans i żartujemy, to jak ja się maluję to moi koledzy mówią, że jest przeprowadzany remont Starówki".
Przyznała, że zawsze kiedy spotyka się z publicznością, to zadawane są jej z reguły dwa pytania.
- Po pierwsze: gdzie robię zakupy. Muszę odpowiedzieć, że wszędzie. Jestem w dyskontach przede wszystkim, dlatego że Polacy kupują w dyskontach. 70% procent z nas kupuje w Biedronce, Lidlu, Netto, Kauflandzie i w Dino również. A drugie: jak to się stało, że ja, polonistka znalazłam się tu gdzie jestem, w telewizji robiąc programy o jedzeniu. I muszę państwu powiedzieć, że to nie byłoby moich zainteresowań kulinarnych, gdyby nie w dom kulinarny, z którego wyrosłam. Ja jestem rocznik '72, czyli jak łatwo obliczyć mam 51 lat i zupełnie się nie wstydzę mojego wieku, kocham moje zmarszczki, uwielbiam ten remont Starówki naprawdę i mam ogromny dystans do siebie. Nie byłoby mnie w tym punkcie, w którym jestem, gdyby nie to, że świadome dzieciństwo moje przypadło na lata '80, bardzo trudny okres. Tak, wiem, że większość młodzieży, która tutaj zasiada pamięta jeszcze ten czas, ale na przykład dzieci tego nie wiedzą - wspominała Katarzyna Bosacka.
Przytoczyła związaną z tym anegdotę, którą usłyszała kiedyś od swoich znajomych.
- Opowiadali, że w czasach PRL-u były kolejki i że sklepy były puste, i był tylko ocet. A dzieci wtedy mówią: "No, ale jak to w Posnanii do h&m były te kolejki?". Trzeba to dzieciom tłumaczyć i przypominać jak to było. Rzeczywiście w sklepach nie było nic, w mniejszych miejscowościach, na wsiach zwłaszcza, ludzie mieli troszkę łatwiej pod tym względem, bo zawsze jakaś kurka, jakaś świnka i jakiś warzywniak. No ja mieszkałam w wielkim mieście, w bloku z wielkiej płyty, na 15. piętrze w Warszawie. Była malutka kuchnia, nie ślepa - coś już w ogóle było wspaniałym rarytasem - no i trudno było tam coś hodować czy świnie trzymać na balkonie.
Ponieważ spotkanie odbywało się na kilkanaście dni przed świętami Bożego Narodzenia, nie zabrakło również tej tematyki.
- Jeśli spojrzymy na stół wigilijny - zwłaszcza przypomnijcie sobie państwo jak byliście dziećmi - to on dziwnie pachnie. Nie dość, że jest ten kompot z suszem, to jeszcze ryby same, nie ma żadnego mięsa, a do tego jeszcze te kiszonki i grzyby O zgrozo! To wszystko jest bardzo dziwne, ale jeśli się cofniemy kilkaset lat wcześniej, bo to jest tradycja kilkusetletnia, to kiedyś nie było lodówek, mikrofali, liofilizacji, konserwantów i plastikowych opakowań. Ludzie mieli po prostu piwnicę i w tej piwnicy stały śledzie w beczce, w solance, stała kapusta kiszona, były ogórki kiszone i było wszystko to, co suche, czyli groch, fasola, suszone owoce - to w ogóle był rarytas oraz suszone grzyby. I robiło się tę wigilię z tego, co się miało. Czasem słyszę opowieści, że u kogoś na stole będzie też trochę sushi dla dzieci, to nadal jest to margines, dlatego że my wszyscy jednak bardzo tradycyjnie obchodzimy te święta - opowiadała dziennikarka. - W czasach PRL-u i to takiego wczesnego PRL-u, w latach pięćdziesiątych po prostu nie było co jeść. Mówiąc krótko karp akurat na Wigilię był udostępny, ponieważ jesteśmy drugim krajem w Europie o największej powierzchni stawów i jezior. Jesteśmy ogromnym producentem ryb słodkowodnych. Jesteście blisko Konina i tutaj mam mamy największe w tej chwili hodowle jesiotra w Polsce - jedno z największych w Europie. Drugi taki okręg to jest Olsztyn. I nie wiem, czy wiecie, że Polska jest w tej chwili - Rosji nie wliczamy do Europy i długo nie będziemy wliczać- drugim po Hiszpanii największym producentem kawioru z jesiotra, czyli tego najlepszego i najwspanialszego. Niestety wszystko idzie na eksport, bo puszeczka taka jak pasta do butów, malutka kosztuje dwie czy trzy stówy, więc to wszystko idzie do Dubaju, do Arabii Saudyjskiej. Warto z młodzieżą pojechać na taką farmę jesiotrów, bo te ryby są niesamowite. To są takie smoki, bo mają cały układ kostny na zewnątrz. Czyli jak się kupuje jesiotra to w środku jest tylko białe mięso i nie ma ani jednej ości. Można je wyławiać z wody nawet jak są bardzo małe, bo są bardzo silne, a największe jesiotry - zwłaszcza jedna z odmian, bieługa - dorastają w naturze do 250 kg
Katarzyna Bosacka przypominała, że karp był rozdawany w zakładach jako dar na święta.
- Jak się zawinęło tego karpia w gazetę i on jeszcze dożył, to się go wpuszczało w domu do wanny i przez dwa, trzy tygodnie przed Wigilią karp pływał w wannie a wszyscy chodzili brudni - zażartowała. - Ja to pamiętam, że mój ojciec właśnie przynosił tego karpia, jeszcze w latach '80 z pracy i jak przeżył transport, to ja się z nim zaprzyjaźniałam. On miał imię. Ja go głaskałam. To w końcu było jakieś zwierzę w domu i to było super. Kiedyś wśród potraw świątecznych były bardzo różne ryby, które żyły w stawie, a karp dopiero później tradycją PRL-owską wdarł się na nasze stoły wigilijne.
Katarzyna Bosacka: sąsiadowi z sufitu zaczął kapać bimber
Mówiła również o swoim domu rodzinnym, który był nieco innym niż te, w których żyli jej rówieśnicy. To tutaj również poznawała, co to znaczy dobre jedzenie.
- Standard PRL-owski to był taki, że kobieta ogarniała dom, prała w pralce Frani, wyżymała, robiła zakupy, ogarniała dzieci, a mężczyzna przychodził z pracy, brał gazetę i czytał, oglądał telewizję jeśli już była telewizja. Mój dom był bardzo od tego inny, dlatego że mój tata bardzo dobrze gotował, robił zakupy i kuchnia to było jego królestwo. Dzielili się z mamą w ten sposób, że on był od mięsa, od zup, od bigosów i grzybów, a mama z kolei od słodkości, ale też świetny pasztet piekła. I w tym domu zawsze najciekawsze rzeczy działy się w kuchni, bo przecież w telewizji był Teleranek i pies Pankracy, ale to tylko w niedzielę i w piątek. I tak naprawdę nie było nic w tym bloku z wielkiej płyty. No dobra, wychodziło się na podwórka, które tętniły życiem - opowiadała. - A jak teraz widzę na przykład podwórka na warszawskiej Woli, gdzie na wielkim takim terenie asfaltowym, gdzie myśmy grali w dzieciństwie we wszystkie możliwe gry, w dwa ognie, zbijaki i tak dalej, to tam jest taki wielki napis: "Zakaz gry w piłkę". To naprawdę jest to bardzo przykre, bo te dzieci się nam bardzo mało ruszają, siedzą głównie teraz z telefonami i różnymi tabletami. Wtedy na podwórko można było wyjść jak było dosyć ciepło i jasno, a gdy pogoda jest taka jak teraz i kiedy szybko się robi ciemno, no to człowiek coś musiał robić w tym domu. Jak tylko była jakaś akcja, jakieś gotowanie, to ja już byłam zawsze podkuchenną, już tam kroiłam.
Jak sama przyznała nauczyła się gotować mając 8-9 lat.
- Tata miał pod Płońskiem rodzinny na wsi, więc przemycał, co oczywiście było nielegalne, pół swiniaka albo ćwiartkę i w tej maleńkiej kuchni robił kaszanki, salcesony, kiełbasy i wszystko co jest możliwe. Był takim domowym masarzem. Rodzice mieli też działkę pracowniczą i to na drugim końcu miasta. Nienawidziłam tej działki, bo trzeba było na nią jechać autobusem, mając po drodze osiem przesiadek. Dzięki temu mieliśmy świetne swoje warzywa i owoce. W tej chwili potrafię odróżnić pigwę od pigwowca i wiem, jak wygląda rabarbar. No więc mama robiła wspaniałe przetwory i też pędziła wino. Taki wielki gąsior stał na szafie. Mój starszy o osiem lat brat odkrył, że jest to jedyne dostępne źródło alkoholu. W tych czasach czasem piwo do sklepu rzucili ale niekoniecznie. Wino "Patykiem pisane" było z siarkowane i paskudne, więc z kolegami stworzyli system nawadniania, czyli ściągali przez rurkę to wino i dolewali wodę. A oprócz tego oczywiście mój tata pędził bimber, jak wszyscy w tych czasach. Jak miał cukier, to rozstawiał tę maszynerię taką bardzo skomplikowaną, zamykał drzwi od kuchni i zakazywał tam wchodzić. To wszystko było bardzo ryzykowne. Po pierwsze, dlatego że można było pójść za to siedzieć, a po drugie, dlatego z okna naszej kuchni, które ojciec pracowicie zasłaniał takimi zasłonkami, widać było zomowców, którzy stacjonowali w bloku naprzeciwko i tam było taki wielki radar zagłuszający Radio Wolna Europa. I oni chodzili po tym dachu, zjeżdżali na dół, palili papierosy, chodzili do kiosku i do monopolowego jak coś tam rzucili. U nas na dole była biblioteka, ale tam ich nigdy nie widziałam. Pamiętam, że któregoś dnia słyszymy nagle takie walenie do drzwi. No i wtedy oczywiste było, że to albo ZOMO albo milicja. Ojciec patrzy przez wizjer patrzę a tam sąsiad. Otworzył drzwi i pyta, co jest. A ten sąsiad mówi: Heniu, cud jest, wódka z sufitu leci. Jak się okazało, rurka od tego bimbru spadła ojcu na podłogę - wspominała, rozbawiając przy okazji słuchaczy.
Katarzyna Bosacka zaczęła czytać etykiety od aromatu z dzika
Jest autorką 13 książek kulinarnych i poradników. Przyznała, że gdy w domu załapała bakcyla dobrego jedzenia, to zawsze była szefową kuchni na wszelkich wyjazdach licealnych, młodzieżowych a później studenckich. Stąd też wzięło się jej zamiłowanie do czytania etykiet na produktach.
- W czasach licealnych i w czasach studenckich właściwie zeszłam całe góry. Miałam takie towarzystwo z koła PTTK-owskiego, a wcześniej też jeździłam na obozy wędrowne, no i wtedy trzeba było po prostu zapakować ten plecak konserwami i różnymi innymi dobrami, bo wtedy GS-ach słabo było z zaopatrzeniem. I na jednym z wyjazdów, gdy siedziliśmy na łące i piliśmy wódkę z wydrążonego ogórka - to jest świetna metoda, że bierze się ogórka, wydrąża się wnętrze i robi się kieliszek. No i wyciągam konserwę, którą mi tam ojciec kupił, patrzę a tu etykieta zastępcza. Zainteresowałam się tym, co jest tam napisane. To była konserwa z dzika, a w składzie mięso wieprzowe, wątroba wieprzowa i na koniec aromat z dzika. Niestety nie było wtedy smartfonów, żeby zrobić zdjęcie tej etykiety, ale to spowodowało, że zaczęłam obsesyjnie czytać etykiety najróżniejsze i do tej pory mi to zostało. Potem zaczepiłam się w "Gazecie Wyborczej" jako sekretarka. Wyszłam za mąż, urodziły się dzieci. No to siłą rzeczy takiej dużej gromady, takiej czwórki nie da się wychować bez dobrego jedzenia, no bo na gotowcach długo nie pojedziemy - wyjaśniła Katarzyna Bosacka.
Wspomniała, że gdy zapomni okularów, to robi zdjęcie składu i powiększa w telefonie. Zaczęła interesować się informacjami o dodatkach do żywności, których jest aż 300. Wydała na ten temat książkę z panią profesor Małgorzatą Kozłowską-Wojciechowską, czyli znaną "Doktor Zdrówko". Wspomniała również o tym, że często jest z nią mylona. Opowiedziała anegdotę o tym, jak dwóch panów o "fioletowych noskach", stojący pod sklepem, na jej widok stwierdzili: "Ty patrz, Zdrówko idzie". A potem zaczepili ją i zapytali: "A pani Zdrówko, a lepsza to będzie taka czysta czysta czy gorzka żołądkowa". Na co odpowiedziała im, że sądząc po etykiecie i kolorze to zapewne czysta, bo ta druga ma dodany barwnik.
- Są również różne aplikacje typu "zdrowe zakupy", "wiesz, co jesz", ale jak będziecie z nich regularnie korzystać, to nic nie zjecie, bo wszystko jest beznadziejne. To jest trochę jak z wyborami politycznymi. Nie ma żadnej idealnej partii czy kandydata, którzy mają wszystko to, co chcemy i wszystkim odpowiada. Tak samo jest w sklepie, zawsze jest - jak mówimy - to mniejsze lub większe zło. Przy składzie ważna jest zawartość głównego składnika. Mój tata i moja mama, która robi świetne pasztety, zawsze uczyła mnie, że do niego potrzeba przede wszystkim mięsa i to różnych gatunków, żeby smaki się przenikały, wątróbka i warzywa. I teraz moje pytanie do państwa: Ile mięsa jest w pasztetach, które kupujemy w puszce? Zdziwicie się, ale zero. To już lepszy skład jest w konserwie dla kotów - tłumaczyła. - Bardzo bym państwa chciała prosić, żebybyście idąc na zakupy popatrzyli w taki świadomy sposób na to, co wrzucacie do koszyka. I zastanowili się nad tym, czy to, co wrzucacie, wygląda, smakuje i czy w ogóle jest prawdziwym jedzeniem. Z takim jedzeniem jak to je matka natura stworzyła jest tak, że bierzemy chleb i uczciwy piekarz na tej kartce przyklejonej do chleba czy na opakowaniu plastikowym napisze skład: mąka, woda, zakwas, sól. Zwróćcie też państwo uwagę na skład. Bardzo dużo pojawiło się tak zwanych - jak to producenci żywności pięknie nazywają - analogów, czyli podrób. Kiedy kupujemy np. szynkę w plasterkach, to możemy poprosić o jej skład panią za ladą. Sprzedawca ma obowiązek według prawa nam ten skład udostępnić. Jeśli nie chce albo kolejka dyszy nam za uchem, to mówi się: "Przepraszam bardzo ja mam uczulenie na soję" i wtedy bardzo szybko znajduje się ta etykieta. Zresztą tak samo można zrobić w restauracji. Jak chcemy wiedzieć, czy nie walą tam kostek rosołowych i różnych innych takich przypraw, gdzie jest glutaminian sodu, to trzeba powiedzieć, że się na niego uczulonym.
Katarzyna Bosacka radziła, jak nie przytyć w święta i czy dawać dzieciom cukierki
- Wy, państwo, jesteście w o wiele lepszej sytuacji. Im bardziej na Zachód tym lepsze jedzenie, bardziej uczciwe. Jak u was kostka masła miała 250 gramów, to w Łukowie, koło Siedlec było już 170 gramów. Ja szczególnie lubię wyroby masarskie z Wiekopolski. Macie też świetne mleczarnie. Macie tendencje do jedzenia gzików, czyli serów śmietankowych, które są delikatne, miękkie. Jak się z kolei pojedzie do Krasnegostawu, gdzie też jest uczciwa mleczarnia, ten ser jest taki bardziej suchy i ma grudki. Ja lubię od czasu do czasu zjeść i jeden i drugi - tłumaczyła.
Dodała również, że po dluższych pobytach w Wielkopolsce (jej rodzina posiada dom w okolicach Stęszewa) wywozi zawsze masło, a także leberkę, czyli wątrobiankę. Przyznała, że nie jest zwolenniczką używania w kuchni margaryny, którą uważa za produkt przemysłowy.
- Wiem, że lekarze zalecają ją po 60. roku życia z uwagi na rosnący cholesterol. Ja wychodzę jednak z założenia, że lepiej wziąć mniej masła, a margaryny nie używać w ogóle. A popularny ostatnio olej kokosowy można co najwyżej wetrzeć sobie w pośladki - podsumowała.
Po opowieści Katarzyny Bosackiej była okazja do zadawania pytań. Jak sama przyznała za najgłupsze, zadawane często przez dziennikarzy, uważa kwestię: "jak nie przytyć w święta?".
- Święta nie są po to, żeby się odchudzać, umartwiać. To zaprzecza samemu świętowaniu - stwierdziła.
Pytano również o to, czy dawać dzieciom cukierki.
- Oczywiście, że należy dawać, bo to jest część dzieciństwa. Wszelkie ograniczenia nie prowadzą do niczego dobrego. Zabranianie słodyczy może w przyszłości prowadzić do zaburzeń odżywiania. Nie należy dawać cukierków codziennie. Ale można skorzystać z takich patentów jak ten skandynawski. Chodzi o to, żeby od poniedziałku do piątku zdrowo się odżywiać, a w sobotę albo w niedzielę, a najlepiej w oba te dni, pozwolić sobie na więcej. Zrobić sobie, jak to określa Marcin Meller, "dzień świni". Żaden ekstremizm, nawet żywieniowy nie jest dobry. Najlepiej jednak dawać dzieciom robione własnoręcznie desery np. budyń, który jest najlepszy, bo robiony na mleku, które posiada wiele wartości odżywczych - wyjaśniła Katarzyna Bosacka.
Dodała, że dzieci powinny od małego poznawać różne smaki i konsystencje. Przyznała, że sama od czasu do czasu korzystała z gotowych musów, ale przede wszystkim dawała dzieciom surowe owoce i warzywa. Jak podkreśliła, jej dzieci wychowały się na blacie kuchennym. Dzięki temu miały okazję próbować różnych rzeczy i widzieć, jak przygotowuje się posiłki.
Nie zabrakło też pytania o jedzenie robaków. Wiele osób było zdziwionych, gdy się okazało, że potężne przedsiębiorstwo zajmujące się produkcją żywych owadów oraz mączki z nich znajduje się w Robakowie, w okolicach Poznania. Katarzyna Bosacka stwierdziła, że jest gotowa próbować wszelkich nowości.
Po spotkaniu w Kamienicy Kultury ustawiła się długa kolejka po autografy. Były też wspólne zdjęcia. Księgarnia z Paderewskiego zadbała o to, aby na miejscu można było kupić książki gościa.
Było to ostatnie w tym roku wydarzenie w bibliotece. Wicedyrektor Justyna Daniel-Korzyniewska zaprosiła już na kolejne w nowym roku. Wśród znanych postaci, które spotkają się z jarociniakami mają być m.in. Michał Rusinek, sekretarz laureatki Nagrody Nobla - Wisławy Szymborskiej oraz artystka kabaretowa Katarzyna Pakosińska, która występowała w Kabarecie Moralnego Niepokoju i znana jest ze swojej miłości do Gruzji.
ZOBACZ RÓWNIEŻ:
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.