reklama
reklama

Jan Mela: Każdy z nas jest na swój sposób niepełnosprawny

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Kultura Jan Mela - uczestnik wyprawy na biegun północy i południowy, prezes Fundacji „Poza horyzonty”, mówca motywacyjny, trener biznesu i młody tata o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne i o tym, co ogranicza naszą samorealizację: Czasami trzeba coś ważnego w życiu stracić, żeby otworzyły nam się oczy, żebyśmy zaczęli walczyć o swoje życie.
reklama

Trzykrotnie podejmowałem próby studiowania - reżyseria filmowa, psychologia ogólna, psychologia kliniczna. Nie byłem znany z wytrwałości. Moim największym sukcesem edukacyjnym jest dotarcie na jednej z uczelni do drugiego semestru. Tyle, że wiem, jak wygląda sesja i niewiele więcej. Kiedy myślę o podróżach, reżyserii czy fotografii, to wiem, że najistotniejsza w nich jest możliwość spotkania z drugim człowiekiem. Tym bardziej jest żal ogromny, że teraz nie możemy się spotkać oko w oko, porozmawiać, podzielić się swoimi doświadczeniami. Są jednak w życiu takie sytuacje, kiedy można albo rozłożyć ręce, załamać się i stwierdzić, że „chrzanię, w ogóle nic nie robię” i siedzieć zamknięty w domu, albo można próbować wychodzić z trudnych sytuacji w taki lub inny sposób. 

To nie koniec świata

Nie będę opowiadał szczegółowo, jak wyglądał każdy dzień naszej podróży, bo już tego nie pamiętam. Mam już prawie 32 lata. Wyprawa na biegun północny i południowy to był 2004 rok. Pół mojego życia temu. Wtedy byłem chłopaczkiem, któremu ani wąsy ani broda niestety jeszcze nie rosły. Czasami trzeba coś ważnego w życiu stracić, żeby otworzyły nam się oczy, żebyśmy zaczęli walczyć o swoje życie. Ja, jak pewnie wiecie, jestem osobą niepełnosprawną. W wypadku, który miał miejsce 18 lat temu, straciłem rękę i nogę. Szmat czasu temu. Jako trzynastolatek miałem poczucie, że bycie osobą niepełnosprawną to jest koniec świata i że to jest takie życie bez sensu. Może to głupio brzmi z ust kogoś, kto założył Fundację „Poza horyzonty” na rzecz osób po amputacjach i działał w niej przez 11 lat. Widzę więc jak najbardziej sens życia z niepełnosprawnością. Był jednak taki bardzo długi czas, gdy nie wyobrażałem sobie takiego życia. 

Byłem umorusany i szczęśliwy

W jednej z książek na psychologii przeczytałem, że dzieci można podzielić na dwie kategorie: czyste i szczęśliwe. Ja zawsze należałem do tej drugiej grupy. Byłem obdrapany, umorusany. Pierwszy ząb wywaliłem sobie na podłodze. Drugi ząb wybiłem sobie na stukanych samochodzikach, bo kto by w nich zapinał pasy. Wyglądałem trochę jak męska wiedźma. Jeden ząb wyrwany, drugi pęknięty. Jak oglądam swoje zdjęcia z dzieciństwa, to wyglądam na nich jak dziecko znalezione na ulicy. Usyfiony, brudny, ale zadowolony. Ze szczerbatym uśmiechem, ale z uśmiechem. Nie wyobrażałem sobie tego, żebym mógł funkcjonować bez jakiejś części siebie. A później przez moje ciało przepłynęło 15 tysięcy volt. Lekarze uratowali mi życie. Ja mam super doświadczenie ze służbą zdrowia. Złego słowa na nich nie powiem. Ale kiedy po jednej z operacji obudziłem się i dowiedziałem, że konieczna była amputacja, czyli brutalnie, konkretnie mówiąc, obcięcie części ręki i nogi, poczułem się jakbym zupełnie zgasł. Poczułem się, jakby ktoś obdarł mnie z poczucia sensu życia, z nadziei. Po cholerę dalej żyć? Jakie znaczenie ma to, czy przeżyję kolejne operacje? To, czy ja w ogóle wyjdę z tego szpitala, skoro nie mam nogi? Nie miałem w ogóle wyobrażenia na temat tego, jak może wyglądać życie osoby niepełnosprawnej. Wydawało mi się, że wszystko szlag trafił. 

Niepełnosprawni potrafią żyć pełnią życia

Gdyby ktoś 18 lat temu pokazał mi na laptopie, że osoby niepełnosprawne mogą podróżować, wspinać się, to ja bym powiedział: „sorry, ale to chyba pomyłka, bo osoby niepełnosprawne nie żyją tak fajnie, aktywnie. Nie wiem, jak żyją, ale na pewno nie tak”. Mam takie doświadczenie, gdy wbijałem sobie do głowy, że coś jest do bani, że z czymś sobie nie poradzę, że coś jest niemożliwe, to w moim życiu działy się takie rzeczy, które ja nazywam cudami. Ktoś kiedyś powiedział, że przypadek to jest drugie imię cudu. Ja miałem jednak w życiu wiele nieprzypadkowych przypadków. Tymi najważniejszymi cudami były spotkania z odpowiednimi ludźmi w odpowiednich momentach mojego życia. Ci ludzie nie mówili mi: „Weź się ogarnij. Spójrz na to z innej perspektywy, bo każda szklanka może być do połowy pełna, a nie pusta”. Może te słowa są nawet piękne i mądre, ale jeśli nie mamy tożsamych z nimi doświadczeń, to one będą zawsze puste. Chętnie bym się podzielił swoim doświadczeniem i powiedział, co robić, kiedy mi się czegoś nie chce. Co zrobić, żeby się nie załamywać i co zrobić, żeby się wszystkie marzenia spełniały. Gdyby istniała taka złota rada, to w każdej księgarni i bibliotece byłby tylko jeden krótki poradnik pod tytułem: „Jak żyć”. Takich książek jest dużo, ale żadna nie będzie skuteczna, ale ilu jest ludzi na świecie, tyle podejść do życia. Trzeba samemu wielu rzeczy doświadczyć, ale też spotkać osoby, które potrafią pokazać nam inną perspektywę. Dla mnie takimi spotkaniami, które otworzyły mi oczy, były właśnie te z osobami niepełnosprawnymi. Zresztą to określenie „niepełnosprawni” do nich zupełnie nie pasuje. Nie mają ręki, nogi, jeżdżą na wózkach, są niewidomi. Ale potrafią żyć pełnią życia. I potrafią innych zarażać chęcią do życia. 

Liczy się droga na szczyt, a nie sam szczyt

Moja mama studiowała z żoną przyjaciela Marka Kamińskiego. Spotkali się parokrotnie. I pewnego razu idąc do mnie do szpitala, spotkała go. Powspominali dawne czasy. Poprosiła go, żeby odwiedził mnie kiedyś w szpitalu albo pożyczył jakieś filmy dokumentalne, żebym choć na chwilę zajął czymś innym głowę. Do spotkania nie doszło. Miałem mnóstwo operacji pod narkozą. Marek też nie jest człowiekiem, który siedzi w miejscu. Ale razem z przyjaciółmi zaczęli myśleć o tym, żeby pomóc mi zebrać pieniądze na protezę. Mojej rodziny na pewno nie byłoby stać na nią. Ale potem pojawiły się kolejne pytania: „Chłopak nie ma nogi. Potrzebna mu noga, ale po co mu właściwie ta noga? Jak się zmieni jego życie, gdy ją dostanie? Będzie mógł chodzić, ale czy będzie miał jakiś cel? Potrzebna jest jakaś motywacja, perspektywa do walki.” Marek w czasie wyprawy na biegun nauczył mnie, że ten cel jest tak naprawdę tylko pretekstem, że liczy się droga na szczyt, a nie sam szczyt. Szczyt jest tym, co nas napędza, mobilizuje do tego, żeby wyjść z domu i coś ze sobą zrobić. Ci podróżnicy postanowili podzielić się ze mną swoim doświadczeniem. Padła propozycja zabrania mnie na wyprawę na biegun. Podróżnicy nie są na maksa normalnymi ludźmi. Gdyby stąpali twardo po ziemi, to by nie osiągali takich rzeczy, które wydają się niemożliwe. Nie wiedzą, że coś jest niemożliwe i dlatego to robią. Marek zaprosił mnie do Gdańska, do swojego biura. Przyjechałem i zobaczyłem ogromną mapę świata i globus. Zobaczyłem clipart z pomysłami na wyprawy typu nurkowanie w Bajkale, wyprawa na księżyc, przejście jakiejś pustyni. Gdybym zobaczył taką listę u mojego kolegi z klasy, to bym powiedział: „puknij się w łeb, na pewno tego nie zrobisz”, ale byłem u Marka Kamińskiego - gościa, który zrobił już niejedną niemożliwą rzecz. Zaproponował mi wyprawę. Uznałem, że to jakiś nieśmieszny dowcip. Nikt nie wyskoczył jednak z kamerą. Stwierdziłem, że to chyba nie są jednak jaja. Biegun północny. Co ja wiem o tym miejscu? Że jest zimno? Ale jak zimno? Minus 10 czy minus 100? Jak wygląda taka podróż? Jak mam iść na taką wyprawę, gdy nie radziłem sobie z codziennymi trudnościami. Wówczas, w tamtym momencie mojego życia zawiązanie sobie buta, spakowanie się do szkoły czy przygotowanie sobie kanapki jedną ręką było dla mnie niewykonalne. To, gdzie ja na biegun północny? Pojawiła się myśl, że warto w ogóle spróbować. Gdybym wtedy powiedział „nie, boję się, nie wierzę w siebie” to byłoby prawdziwe i szczere, ale całe życie plułbym sobie w brodę, zastanawiając się, co by się stało, gdybym jednak spróbował. Lepiej, żeby się nie udało, jeśli spróbowaliśmy, ale nie wycofać się od razu, nie próbując. Czasem jest trochę wygodniej tak zrobić, bo nie trzeba podejmować próby, jakiejś walki. Moja motywacja do tego, żeby coś ze sobą zrobić, była bliska zeru. 

Szalony pomysł 

Przygotowania do wyprawy na biegun trwały prawie 2 lata. Treningi. Spotkania z ludźmi. Wiele osób dziwnie na nas patrzyło, dziwnie reagowało, gdy dowiadywało się, do czego się przygotowujemy. Byli jednak też i tacy, którzy uważali, że to nieodpowiedzialne, wręcz głupie. Nie dość, że chłopaka pokarało, bo nogę i rękę stracił, to niech nie naraża swojego życia i zdrowia. Niech siedzi w domu i Bogu dziękuje za to, że żyje. Ja dziękuję Bogu za to, że żyję. Ale pytanie, o jakie życie walczysz? O takie, żeby przesypiać dzień za dniem? To z czego tu się cieszyć? Czy, żeby zawalczyć o siebie? Ta wyprawa nie była dla mnie sposobem, żebym został najmłodszym zdobywcą biegunów czy pierwszym niepełnosprawnym. O tym dowiedzieliśmy się później. To była kwestia dodatkowa. Dla mnie ważne było to, że w tym momencie załamania, rozpaczy i braku motywacji do życia - w mojej łepetynie pojawiały się różne pomysły, również takie ostateczne - spotkałem kogoś, kto mi powiedział: „Chłopie nie jest ważne, że nie masz ręki i nogi. Nieważne, że masz 13 lat i jesteś z małej miejscowości, z ubogiej rodziny. Nieważne jest nawet to, że dzisiaj ty nie wierzysz w siebie. Ja wierzę, że jeśli dałbyś z siebie tyle, ile możesz, to dałbyś sobie radę na takiej wyprawie. A ja ci daję taką możliwość. Musisz dać z siebie wszystko. Nie wystarczy, że powiesz: tak, ok. Musisz być wytrwały, uparty, gotowy na wyrzeczenia.” Ważne dla mnie było to, że spotkałem kogoś, kto uwierzył we mnie o wiele bardziej niż ja byłem w stanie uwierzyć w siebie. Szkoda, że to był biegun północny. Wolałbym, żeby trafił się ktoś z propozycją wyprawy np. na Hawaje. Wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, czy może naprawdę pomysł jest szalony, a my jesteśmy skazani na porażkę. Ale jaki był sposób, żeby się o tym przekonać? Trzeba było spróbować. Nawet, gdyby skończyło się na kilku miesiącach przygotowań, to było warto. Mogłem sobie powiedzieć: „przynajmniej spróbowałem”. 

Ograniczenia to kalectwo

Kiedy udało nam się pojechać na wyprawę i wleźć na biegun, a tak wielu ludzi mówiło, że to jest niemożliwe i że to się nie może udać, a myśmy to zrobili, to co w takim razie oznacza w ogóle słowo „niemożliwe”? Jest ono wymówką i synonimem takich określeń: nie chce mi się, nie potrafię, nie wierzę w siebie, poddaję się. Mój znajomy powiedział kiedyś, że każdy z nas jest na jakiś sposób niepełnosprawny. To nie zawsze widać. To, że ktoś jeździ na wózku, nie ma ręki, to widać na pierwszy rzut oka, ale to, że ktoś nie wierzy w siebie, jest pozbawiony nadziei, boi się świata, boi się spróbować czegoś wielkiego, to już nie są niepełnosprawności fizyczne, ale to jest kalectwo. Te ograniczenia, które mamy często w naszych głowach, są nierzadko o wiele bardziej stygmatyzujące. Potrafią być większymi i cięższymi kulami u nogi niż jakaś fizyczna niepełnosprawność. Nie należy poddawać się niezależnie od tego, jakie rzeczy przytrafiają nam się w życiu. Mnie może być łatwiej, bo nie każdy ma tyle szczęścia, żeby spotkać na swojej drodze takiego Marka Kamińskiego. Wiedziałem, że nikt nie będzie mi proponował czegoś do końca życia. Zacząłem samemu coś sobie organizować. Ja lubię podróżować do miejsc biedniejszych. Mam takie przekonanie, że ludzie żyją tam prawdziwie. Pomagają sobie nawzajem dużo bardziej. Dla nich turysta jest jak pielgrzym. Dzielą się wszystkim, co mają. Ludzie nie boją się, nie zamykają się na siebie. Podróże nie muszą kosztować dużych pieniędzy. Warto uświadomić sobie te nasze niepełnosprawności, które mamy w głowie. Co mi blokuje to, że nie robię tego, co chciałbym czy chciałabym robić? Dlaczego nie jestem tym kimś, kim chciałabym, chciałbym być? Dla mnie często inspiracją są inne osoby niepełnosprawne. Narzekanie nawet, jeśli jest racjonalne, to niczego nie zmienia w naszym życiu, a już na pewno nie na dobre. 

Wykorzystać czas pandemii

Wykorzystajmy ten czas pandemii na rozwijanie swoich pasji i na planowanie tego, co zrobimy wtedy, gdy to wszystko już się skończy. Inspirujmy się. Podróże są okazją do spotkania z niezwykłymi ludźmi, ale również i do spotkania z samym sobą. Do nauczenia się czegoś o sobie. Czasem mogą to być niefajne rzeczy, ale to też jest cenna lekcja. Może się okazać, że nie jesteśmy tak cierpliwi i życzliwi jak nam się to do tej pory wydawało. Kiedy wyruszam na jakąś wyprawę, gdy biorę udział w maratonie czy triatlonie, to zastanawiam się, co mi do głowy strzeliło. Normalny człowiek to by siedział przed telewizorem i przeżuwając chipsy oglądał takich idiotów, którzy biegają po 42 km i się tak męczą. Ale kiedy dobiega się na metę, to człowiek myśli o tym, że był głupi myśląc tak po drodze. Na mecie jest wielka radość i satysfakcja, ale do tego potrzeba dużo energii i odwagi.

 

Szanowni Internauci. Komentujcie, dyskutujcie, przedstawiajcie swoje argumenty, wymieniajcie poglądy - po to jest nasze forum i możliwość dodawania komentarzy. Prosimy jednak o merytoryczną dyskusję, o rezygnację z wzajemnego obrażania, pomawiania itp. Szanujmy się.

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama