reklama

Ludzie na straży zakładów. Zakładowe Straże Pożarne w Jarocinie i okolicy. Historia [ZDJĘCIA]

Opublikowano:
Autor:

Ludzie na straży zakładów. Zakładowe Straże Pożarne w Jarocinie i okolicy. Historia [ZDJĘCIA] - Zdjęcie główne
Zobacz
galerię
31
zdjęć

reklama
Udostępnij na:
Facebook
WiadomościZakładowe Straże Pożarne funkcjonowały niemal w każdym dużym zakładzie produkcyjnym. Członkowie potrafili sami zmontować wóz strażacki, załatwić potrzebny sprzęt. To była nie tylko odpowiedzialna ale i niebezpieczna służba. - Pracownik kotłowni chciał odciąć dopływ paliwa do pieca i wtedy nastąpił zapłon. Drzwi zamarzły. Znaleźliśmy go zwęglonego - wspomina Marek Łabęcki, który pracował w Zakładowej Ochotniczej Straży Pożarnej w Jaromie.
reklama

Pożar zawsze oznacza straty. Kiedy wybucha w zakładzie są one zwykle ogromne. Zwłaszcza w dużym, produkcyjnym przedsiębiorstwie. A takich w Jarocinie i okolicy do początku lat 90-tych ubiegłego stulecia działało sporo. Zawodowa Straż Pożarna nie dysponowała takim sprzętem, jak obecnie. Podobnie OSP. Czas dotarcia też nie był tak błyskawiczny jak dzisiaj. Dlatego w wielu przedsiębiorstwach funkcjonowały zakładowe straże pożarne. Ruszały ratować majątek przedsiębiorstwa i miejsca pracy. W niektórych przedsiębiorstwach były Ochotnicze Straże Pożarne, które składały się przeszkolonych pracowników. W zakładowych zawodowych strażach pożarnych strażacy pełnili całodobowe dyżury. Większość jednostek działała nieprzerwanie do czasu likwidacji zakładów pracy po przełomie polityczno-gospodarczym w 1989 roku.               

reklama

W cukrowni zmontowali wóz strażacki dla zakładowej OSP  

W kilka dni po uruchomieniu cukrowni w październiku 1897 roku wybuchł pierwszy pożar w zakładzie. Zapewne, dlatego jedną z najstarszych jednostek zakładowych była Ochotnicza Straż Pożarna w Cukrowni Witaszyce. W 1913 roku pracownik cukrowni Aleksander Orłowski zorganizował pogotowie strażackie, które w 1924 otrzymało stałą formę organizacyjną. A więc na długo przed wieloma OSP.  Dla 16 strażaków zakupiono sprzęt przeciw pożarowy oraz jednolite umundurowanie. Prezesem OSP w cukrowni był zawsze szef zakładu. W okresie pierwszej modernizacji cukrowni wlatach 1924 - 1929 zamontowano pierwsze hydranty ścienne.      

- W 1928 roku wybudowano strażnicę i zakupiono pierwszą w powiecie motopompę. Rok później zmontowano w warsztatach cukrowni wóz strażacki. Strażacy uczestniczyli w gaszeniu licznych pożarów w cukrowni - opowiada Wiesław Klarzyński, ówczesny zastępca kierownika transportu, opiekun OSP w zakładzie od 1985 roku.

reklama

 W czasie II wojny światowej strażacy pełnili swój statutowy obowiązek. W pierwszych godzinach wyzwolenia strażacygasili pożar w cukrowni, który został spowodowany przez wycofujące się wojska niemieckie. Uratowano wówczas część majątku.         

- W cukrowni suszono wysłodki buraczane i zdarzało się w wyniku przesuszenia, czy złego składowania dochodziło do samozapłonów. Wtedy ruszaliśmy do gaszenia, aby pożar się nie rozwinął. Ostatnim dużym zdarzeniem było pęknięcie zbiornika na kilkanaście tysięcy litrów wody. Zbiornik był potężny, znajdował się na powierzchni koło 0,5 hektara, głębokości 2 metrów. Posesje na tzw. dzielnicy Żybura zostały zalane. - opowiada.

Druhowie z cukrowni z żywiołem walczyli również poza Witaszycami min. w Tarcach, Górze. Pod koniec lat 80 lat ubiegłego wieku straż zakładowa otrzymała Stara 244. - Nasi strażacy tym samochodem przez dwa tygodnie gasili potężny pożar lasu w Gizałkach - podkreśla Wiesław Klarzyński. Strażacy z cukrowni nie mieli sobie równych w zawodach sportowo-pożarniczych.

reklama

- W latach 90 ubiegłego wieku pięć lat z rzędu zajęliśmy pierwsze miejsce w gminnych zawodach. Potem zrezygnowano z udziału straży zakładowych w zawodach, bo nasze drużyny były najlepsze. Po pierwsze, było dużo pracowników, młodych osób i zawsze można było wybrać najlepszych do drużyny. Po drugie, nie oszukujmy się, cukrownia miała najlepszy sprzęt w okolicy - podkreśla Wiesław Klarzyński.

Strażacy zakładowi integrowali się ze społecznością lokalną, uświetniali różne uroczystości, pełnili wartę honorową przy Grobie Pańskim. Jednostka zakładowa zakończyła działalność z chwilą zamknięcia cukrowni - w 2004 roku. Co się stało z tym najlepszym sprzętem?  

- Strażacy z OSP Witaszyce stali się bogaci, dostali taki sprzęt, o którym nawet nie marzyli - mówi Wiesław Klarzyński.

reklama


Phytopharm Klęka inwestuje od lat w OSP

Zakładowa jednostka działała też zawsze w Herbapolu - dzisiaj Phytopharmie Klęka. Od początku założenia straży - od 1947 roku - cały czas funkcjonuje przy zakładzie.

- Kiedy w 1997 roku zostałem prezesem to jeszcze przez pierwszy rok używaliśmy nazwy Zakładowa Ochotnicza Straż Pożarna, a potem już działaliśmy pod szyldem OSP - opowiada Grzegorz Gogulski, prezes OSP Klęka w latach 1997 - 2019.

Na przestrzeni lat zakład dużo inwestował w formację. Już w 1959 r. na potrzeby ochotników zaadaptowano ciężarowego Forda wycofanego z firmy. Strażacy używali też kolejno Stara 28 i 244. W roku 2005 jednostce przekazano mercedesa podarowanego przez zaprzyjaźnioną OSP z gminy Vestenbergsgreuth-Bawaria. Dopiero w 2013 r. jednostka zakupiła ze środków zewnętrznych oraz gminnych samochód ciężki GCBA. Dwa lata później druhowie otrzymali lekkiego forda, który jest przystosowany do ratownictwa drogowego. Obydwa te pojazdy są obecnie w użytkowaniu OSP w Klęce.
Zakład w gminie Nowe Miasto zajmuje się wytwarzaniem różnego rodzaju produktów medycznych pochodzenia roślinnego. Dlaczego występowało w nim ponad ponadprzeciętnie zagrożenie pożarowe?

- Do produkcji wykorzystywany jest etanol. Był czas, że do zakładu wjeżdżały dwie duże cysterny spirytusu, to proszę sobie wyobrazić, jakie było zagrożenie - mówi Grzegorz Gogulski, prezes OSP Klęka w latach 1997 - 2019 roku.

I szybko dodaje, że na szczęście na terenie zakładu nie było wielu zdarzeń.

- Pamiętam pożar na terenie kotłowni, ale dzięki strażakom szybko został opanowany. Innym razem jedna z pracownic laboratorium pomyliła się i źle połączyła substancje chemiczne. Doszło do wybuchu. Zbiornik się rozszczelnił. W pierwszej fazie działania prowadzili nasi strażacy. Dopiero potem przyjechała specjalistyczna grupa ratownictwa chemicznego - dodaje Gogulski.

Obecna  remiza wciąż znajduje się na terenie firmy, spółka przekazuje pieniądze na utrzymanie jednostki. Samochody OSP Klęka są tankowane na koszt zakładu, który opłaca też ubezpieczenie wozów.

- Kiedy byłem jeszcze prezesem, to nawet chcieliśmy się wyprowadzić z terenu zakładu i starać się o inne pomieszczenia, czy budowę nowej remizy. Szefostwo firmy dało mi do zrozumienia, że to nie jest dobry pomysł - dodaje Gogulski, który 40 lat przepracował w magazynie Phytopharm Klęka.

Duże pożary w „Lenwicie” w Witaszycach    

Ze względu na rodzaj prowadzonej działalności bardzo duże prawdopodobieństwo pożaru występowało w Zakładach Przemysłu Lniarskiego „Lenwit” w Witaszycach. Co oczywiste tam też działa zakładowa straż pożarna.

- W zakładzie była prowadzona przeróbka lnu, na maszynach osadzało się dużo kurzu, który bardzo szybko się zapalał. Pracownice były tak wyszkolone, że zaraz go gasiły. Co 10 metrów znajdowały się hydranty i ludzie zaraz odkręcali wodę i usiłowali gasić, bo kurz palił się bardzo szybko, a po maszynach leciał, jak wiatr. Błyskawicznie przybiegali strażacy i przejmowali akcję - opowiada Bernard Ignasiak, były pracownik Lenwitu.

Przypomina sobie, że zakład na wyposażeniu miał samochód strażacki i zawsze na zmianie było trzech strażaków, którzy czuwali nad bezpieczeństwem pożarowym, sprawdzali hale produkcyjne pod kątem zagrożenia.

Strażacy z trudem odnajdywali drogę w skomplikowanym ciągu podestów, schodów i przejść          

Pożar z lat 90-tych relacjonowała „Gazeta Jarocińska”. Walka z żywiołem w czerwcu 1994 roku trwała 17 godzin. Ogień pojawił się na taśmie przenoszącej wióry z suszarni do wytwórni płyt.” Wióry palą się bardzo szybko. Ogień przeszedł na stacje zasypową, na „jedenastkę”. Tu miesza się wióry, tu też nastąpił wybuch. Pożar rozprzestrzenił się na górę - na tzw. galeryjkę. Z dachu dostał się do magazynów wiórów - mówił wtedy „Gazecie” Sławomir Berus, członek Ochotniczej Straży Pożarnej, który tej nocy pełnił dyżur. Zakładowi strażacy już na samym początku działań wiedzieli, że sami nie opanują żywiołu. Do akcji gaśniczej skierowano ratowników z Komendy Rejonowej Państwowej Straży Pożarnej w Jarocinie. O zagrożeniu świadczy to, że do Witaszyc zadysponowano też jednostki z Krotoszyna, Pleszewa oraz Kalisza. Jak informowała „Gazeta” akcja gaśnicza była bardzo trudna. Strażacy pracowali w dużym zadymieniu i bez oświetlenia, bo ze względu na niebezpieczeństwo porażenia, trzeba było odciąć dopływ prądu.

- Były takie momenty, że prąd powstawał samoistnie. Woda była lana po ścianach (...) i koledze dwa, trzy razy prądownica wyleciała z rąk taki był przepływ ładunku elektrycznego - twierdził Jarosław Kuderczak, wówczas zastępca Komendanta Rejonowego PSP w Jarocinie.

Strażacy działania prowadzili na wysokości 12 metrów. Najpierw wchodzili po metalowych drabinach na dach, potem przez włazy dostawali się do budynku i schodzili coraz niżej- cały czas ciągnąc ze sobą węże. Posługując się zwykłymi latarkami z trudem odnajdywali drogę w skomplikowanym ciągu podestów, schodków i przejść. Wtedy oszacowano, że udało się uratować mienie o wartości 16 mld złotych. Dwa lata później „Gazeta Jarocińska” donosiła o kolejnym pożarze „Lenwicie”. Ogień wydobywał się z filtrów odpylających. Akcję gaśniczą znów rozpoczęła zakładowa jednostka straży pożarnej. W sukurs przyszli im ratownicy z Jarocina, Pleszewa, Cielczy i Witaszyc. 

Pożar lakierni w Jarocińskich Fabrykach Mebli 

Tak groźnie nie było w Jarocińskich Fabrykach Mebli, gdzie również funkcjonowała Zakładowa Zawodowa Straż Pożarna.

- Pracowaliśmy w systemie 24/48. Na każdej zmianie był dwuosobowy zespół: strażak i kierowca. Na terenie zakładu porozmieszczano centralki i czujki dymowe, które dawały sygnał i na jego podstawie lokalizowaliśmy zagrożenie. Naszym zadaniem w pierwszym rzucie było stłumić pożar, i w razie konieczności, wezwać zawodową straż pożarną - opowiada Leszek Plewiński, kierowca Zawodowej Zakładowej Straży Pożarnej w JFM w latach 1981-2000.

Strażacy w JFM mieli między innymi do dyspozycji Stara 25 ze zbiornikiem na 2.500 litrów wody oraz motopompę, Żuka z motopompą oraz osobowego Fiata 125 p.

- Pożar w lakierni był jednym z większych zdarzeń, które utkwiło mi w pamięci. Konieczna była wtedy również pomoc zawodowej straży pożarnej. Akcja gaśnicza trwała trzy godziny. Zapaliło się od iskry z łożyska do polewarki, która nakładała lakier na elementy meblowe - przypomina sobie Leszek Plewiński.

- Drobnych zapłonów było sporo, ale je zwykle tłumiło się z użyciem gaśnic - dodaje nasz rozmówca. 

Strażacka remiza na terenie Jaromy 

Zakładowej Straży Pożarnej nie mogło zabraknąć w Jaromie (producent obrabiarek do drewna i metalu). Tam działała Ochotnicza Straż Pożarna. Prawdopodobnie powstała w 1964 roku. Rozwój jednostki przypadł na lata 70-te.

-  Pracę w Jaromie rozpocząłem jako uczeń w 1969 roku, zostałem zapisany do Zakładowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Potem pracowałem jako elektromechanik - opowiada Marek Łabęcki, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Jaromie.

W zakładzie szybko zauważono jego zainteresowanie pożarnictwem. Ministerstwo leśnictwa i przemysłu drzewnego zatrudniło go na stanowisku funkcjonariusza pożarnictwa w Jaromie. Zadaniem Łabęckiego było kontrolowanie i doradzanie w zakresie przestrzegania przepisów  przeciwpożarowych oraz opieka nad jednostką OSP. Członkami straży byli pracownicy zakładu. W razie zagrożenia inspektor włączał syrenę, a pracownicy - ochotnicy biegli do strażnicy (na terenie zakładu), przebierali się i ruszali do działań. Początkowo w zakładzie nie było sprzętu ani umundurowania dla ochotników.

- Dyrekcja zakładu zawsze dbała o strażaków ochotników. Braliśmy udział w zawodach pożarniczych. Na zawody woziłem chłopakom jak najlepsze obiady. Dyrektor robił wszystko, aby strażacy byli zadowoleni - wspomina Marek Łabęcki.


 Gaz 69 pierwszym samochodem w OSP Jaroma

Zaznacza, że władze zakładu, podobnie jak w Klęce, nie żałowały pieniędzy na sprzęt. Problem był w tym, że zdobycie go graniczyło z cudem. Doskonale pamięta, jak w 1972 roku „załatwił” nową motopompę.

- Z ministerstwa leśnictwa i przemysłu drzewnego mieliśmy przydział papieru. Raz w kwartale z zakładów papierniczych „przychodził” metr sześcienny papieru. Leżał w magazynie, nie był wykorzystany. Komenda Wojewódzka Zawodowej Straży z Poznania dowiedział się, że u nas zalega papier. Zwrócili się z zapytaniem, czy nie moglibyśmy im przekazać tego papieru. Dyrektor zakładu Jaromy powiedział: „Daj im ten papier, bo u nas tylko leży”. W zamian dostaliśmy nową motopompę - opowiada Łabęcki.

Podobnie było z samochodami pożarniczymi.

- Zwróciliśmy się z wnioskiem do  dowództwa śląskiego okręgu wojskowego. Przyznali nam samochód. Jeździliśmy po jednostkach wojskowych, ale te auta pozostawiały wiele do życzenia. Ostatecznie wykorzystałem krewnego, podsunął wniosek komu trzeba i dostaliśmy Gaza-69, odbieraliśmy go z Wrocławia - przypomina sobie. W 1982 roku zakład zakupił żuka pożarniczego. 

Pracownik kotłowni spłonął żywcem  

Dlaczego producent obrabiarek był zakładem wysokiego ryzyka? Znajdowało się tam dużo materiałów łatwopalnych: farb, rozpuszczalników, paliwa.

- W zakładzie mieliśmy ponad pół miliona litrów paliwa, bo był ogrzewany olejem napędowym – przypomina sobie rozmówca „Gazety”.

I właśnie ze sposobem ogrzewania firmy wiąże się jedna z największy tragedii w Jaromie.

- To było krótko przed Bożym Narodzeniem. Z tego co pamiętam, to pracownik kotłowni źle się czuł i gdzieś sobie poszedł. W międzyczasie doszło do jakiejś awarii, jak wrócił w kotłowni było około 20 centymetrów oleju napędowego. Najprawdopodobniej chciał odciąć dopływ paliwa do pieca i wtedy nastąpił zapłon oleju napędowego. Próbował uciec tylnymi drzwiami.  Wtedy był siarczysty mróz i nie mógł ich otworzyć. Został przy nich. Znaleźliśmy go zwęglonego - odtwarza Marek Łabęcki.


Zdarzeń, na szczęście nie tak tragicznych, było więcej. Podczas prac remontowych doszło do zaprószenia ognia w magazynie dokumentacji technicznej.

- Kalki paliły się, jak benzyna. Wpadliśmy z gaśnicami i szybko opanowaliśmy płomienie - opowiada były pracownik Jaromy.

- Ktoś rzucił niedopałek papierosa w beczkę z klejem. Zbiornik stanął w ogniu. Pracownicy uciekli, ale na wysokości zadania stanęli strażacy. Agregatem proszkowym stłumili ogień. Gdyby wtedy pożar się rozprzestrzenił, to jedna część zakładu zniknęłaby z powierzchni ziemi - przypomina sobie Marek Łabęcki.

We znaki strażakom z Jaromy dali się także praktykanci. Poszli do pobliskiego lasu, grali w karty i od niedopałków papierosów zajęła się ściółka leśna.

- Sto metrów od lasu mieliśmy wybudowany nowy CPN. Wtedy pierwsza ruszyła zakładowa ochotnicza straż pożarna i do pomocy zadysponowano kilka innych jednostek - relacjonuje.

Akcja gaśnicza zakończyła się sukcesem. Na szczęście płomienie nie zajęły zbiorników z benzyną. Działalność OSP w Jaromie zakończyła się w 1992 roku. Marek Łabęcki wstąpił do Państwowej Straży Pożarnej w Jarocinie. Dziś jest na emeryturze. 

37 lat działała Zakładowa Ochotnicza Straż Pożarna w PGR w Rusku

Przez 37 lat Zakładowa Ochotnicza Straż Pożarna działała w Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Rusku. Powstała na bazie OSP Rusko, którą założono w 1948 roku. Radykalne zmiany w OSP Rusko nastąpiły w związku z powstaniem w 1964 roku Państwowego Gospodarstwa Rolnego, które z uwagi na zabezpieczenie posiadanego majątku objęło z nakazu patronat nad istniejącą Ochotniczą Strażą Pożarną. W 1972 roku PGR w Rusku kupiło nowy samochód specjalny - ŻUK pożarniczy. Jednocześnie OSP zaczęło funkcjonować pod nazwą Zakładowa Ochotnicza Straż Pożarna w Rusku. Od tej pory w szeregi Zakładowej OSP wstępowali pracownicy pegeeru. W wyniku transformacji gospodarczo - politycznej w naszym kraju z dniem 17 lipca 2001 roku Zakładowa Ochotnicza Straż Pożarna została rozwiązana, a  sprzęt pożarniczy przekazano na rzecz Urzędu Gminy Jaraczewo. Co z kolei spowodowało, że ówcześni druhowie wrócili do pierwotnej nazwy jednostki - Ochotnicza Straż Pożarna w Rusku. Obecnie w Jarocinie i okolicy nie ma zakładowej straży pożarnej. Wielkopolskie Centrum Recyklingu ma lekki samochód pożarniczy wyposażony w armaturę wodną, odzież ochronną dla ratowników, aparaturę ODO oraz zestaw medyczny z AED. W zakresie ochrony przeciwpożarowej przeszkoleni są wszyscy pracownicy spółki. Wśród są również strażacy ochotnicy. 

ZOBACZ TAKŻE:

 


  
 

reklama
WRÓĆ DO ARTYKUŁU
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ

Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM

e-mail
hasło

Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
logo