Przypominamy ostani wywiad, jakiego udzieliła nam zmarła w piątek Regina Wawrzyniak, prezes PCK w Jarocinie, ostatnio bardzo mocno zaangażowana w pomoc na rzecz Ukrainy i Ukraińców.
Jak się zaczęła pani przygoda z Polskim Czerwonym Krzyżem?
W 1967 roku, gdy zaczynałam pracę jako higienistka szkolna. W starszych klasach prowadziłam też szkolenia z udzielania pierwszej pomocy. Kiedy pojawiły się dotacje ministerialne za prowadzenie kursu, to przeznaczałam je na PCK. Pamiętam, że to było ok 120 zł. Wtedy to były konkretne pieniądze. Ja zarabiałam ponad 800 zł. Składki to było chyba 5 zł. I takim sposobem przetrwaliśmy do tych 100 lat. Później organizowaliśmy m.in. festyny, ale pojawiło się mnóstwo zakazów i obostrzeń, że musieliśmy zrezygnować. Udokumentowane członkostwo mam od 1986 roku. Najpierw weszłam do zarządu. Potem zostałam wiceprezesem. Gdy zachorował poprzedni prezes Tadeusz Zajdler, to trzeba było tę pałeczkę przejąć. Tym bardziej, że był to rok jubileuszowy.
Jak wspomina pani swoje początki?
Jako higienistka pod opieką miałam dziesięć szkół i przedszkoli czyli 2 tysiące dzieciaków i młodzieży - „trójka” w Ciświcy, Mieszków, Witaszyce, Cząszczew, Łuszczanów, Bachorzew, „czwórka”, technikum i liceum. Przepracowałam 30 lat. Jestem spod Środy Wielkopolskiej. Jak to się stało, że tutaj trafiłam? Lekarz Jaworski, specjalista medycyny szkolnej, szukał kogoś, kto byłby w stanie opanować nowoczesne techniki. Pojawił się na rozdaniu dyplomów w szkole higienistek w Poznaniu. Zażartowałam do koleżanki, że ten mały to będzie pewnie mój przyszły pracodawca. I rzeczywiście tak się stało. Pracowaliśmy od 8.00 do 16.00, a po południu zdarzały się spotkania z rodzicami. Soboty były wówczas też pracujące. Zwykle spotykaliśmy się wtedy na naradzie w technikum drzewnym. Opracowywałam plan działania dla siebie i dla lekarza. Nauczyłam się systematyczności i kontaktu z ludźmi. W wakacje pracowałam przez miesiąc w poradni psychiatrycznej, neurologicznej i odwykowej, a nawet na komisji lekarskiej.
Nie brakowało czasu?
Przeszłam niemal wszystko. Mój najstarszy syn śmiał się, że jestem jak Kwiatkowska - kobieta pracująca, która żadnej pracy się nie boi.
Dlaczego zdecydowała się pani na ten zawód?
Ojciec był sołtysem w dwóch wsiach i od dziecka nauczyłam się, że trzeba komuś pomagać. Zawsze chciałam być nauczycielką. Już jako pięciolatkę bardzo interesowało mnie, co dzieci przechodzące koło naszego domu mają w tornistrach. Tata, który z racji ciężkiej choroby, był cały czas w domu, kupił mi „Elementarz” Falskiego i zeszyt. I zaczął uczyć czytania i pisania. Pisać do dzisiaj nie lubię. Kaligrafia nie była moją mocną stroną. W pierwszej klasie nie miałam co robić. W liceum miałam roczną przerwę, ponieważ ciężko chorowałam. Po maturze zdecydowałam się na roczną szkołę higienistek. Mama pracowała w polu na czwórkę osób. To nie były łatwe czasy. Nieraz zastanawiałam się, czy mama ma posmarowany chleb czy suchy. Studium nauczycielskie trwało dwa lata, a szkoła dla higienistek tylko rok. Wcześniej ukończyła ją moja kuzynka. Bardzo podobała mi promocja zdrowia. Podchodziła mi pedagogika i psychologia. Nie umiałam iść na kolokwium nieprzygotowana, dlatego byłam w czołówce.
Wiele osób kojarzy panią z parafialnego poradnictwa rodzinnego albo z kursów przedmałżeńskich...
To prawda. Prowadziłam je przez 42 lata. Na 40. rocznicę dostałam specjalne błogosławieństwo od papieża Benedykta XVI. Zawsze mówię prawdę, choć nie zawsze dobrze na tym wychodzę. Zajmowałam się tez promocją zdrowia. Pamiętam, że pierwsze zajęcia miałam w Ciświcy w bibliotece. Nawet po tych 30 latach pracy w szkołach nie skończyłam z tematem dorastania, dojrzewania. Prowadziłam kursy czy spotkania w szkołach, jak ktoś mnie zaprosił. Z rodzicami na ten temat dzieci i młodzież nie rozmawiała bo rodzice mimo wiedzy uznawali te tematy za zbyt trudne.Wiedza, jaką zaczynali mieć z czasopism czy z komputera, nie zawsze była poprawna, mieszała tym dzieciakom w głowach. Nazewnictwo było wulgarne i to też trzeba było wyprostować. Gdy pracowałam, miałam średnio 200 godzin z promocji zdrowia w roku. W poradni miałam 60-70 par oraz dwa okazjonalne spotkania w ramach zajęć grupowych podczas kursu w kościele.
A jak to się stało, że pani w ogóle się tym zajęła?
Gdy studiowałam w Poznaniu, chodziłam do kościoła akademickiego Wszystkich Świętych na Grobli. I tam była taka koleżanka Ewa Kołaczkowska, córka profesora z Politechniki. Po mszy św. były spotkania przy kawie. Zaprosiła mnie na nie. Była tam Czesława Śliwak, która prowadziła takie poradnictwo. To były podwaliny. Potem, gdy wylądowałam w Jarocinie, to poszłam do proboszcza - księdza Bronisława Jankowskiego. Panie, które wtedy zajmowały się poradnictwem w parafii Chrystusa Króla, były już w słusznym wieku. I tak to się zaczęło. Potem czmychnęłam do franciszkanów, bo następny proboszcz traktował mnie trochę jak piąte koło u wozu, a ja nie lubię tego. I zakotwiczyłam się na dobrych kilkanaście lat.
Dlaczego w takim razie nie prowadzi pani już zajęć?
Nie pojechałam na jedne rekolekcje i nie dostałam przedłużenia misji kanonicznej. W tym czasie siostra męża była umierająca. Nie wiedziałam, czy przeżyje, więc zostałam w domu. I tego mi nie uwzględnili. I na tym zakończyłam edukację innych. To, co mogłam, przekazywałam i to w dobrej wierze. Czy to trafiło, czy nie trafiło? Starałam się zawsze przedstawiać uczciwie plusy i minusy. Starałam się zawsze stanąć w prawdzie. Do dziś niektórzy wspominają moje powiedzenie na temat prezerwatyw, że to jak lizać czekoladę przez papierek.
Po przeniesieniu biura z ulicy Poznańskiej do Jarocińskiego Ośrodka Kultury straciliście m.in. pomieszczenia magazynowe, w których była przechowywana odzież przekazywana przez mieszkańców oraz wydawana żywność. Jak obecnie wygląda działalność PCK w Jarocinie?
Dla wielu możliwość wybierania sobie odzieży była bardzo ważna. Nie mamy magazynu i bardzo go nam brakuje. Ludzie pytają mnie o ubrania, ale skoro nie mam pomieszczeń, to nie mogę tymi ciuchami operować. Na mieście stoją pojemniki na odzież, ale my mamy na podstawie umowy zawartej z firmą, która je opróżnia, procent ze sprzedaży zebranych rzeczy. I dzięki temu możemy funkcjonować i np. zorganizować spotkanie dla krwiodawców. Połowa kwoty na realizację tego typu wydarzeń może pochodzić ze składek klubowiczów, ale drugą muszę pozyskać od sponsorów. W tym roku zadecydowaliśmy z zarządem, że pieniądze będą pochodziły właśnie z procentu od ubrań. Pandemia spowodowała, że nie możemy robić m.in. zawodów w udzielaniu pierwszej pomocy czy konkursów w szkołach. W szkołach realizujemy program „Dziel się uśmiechem”, a „Drogowe ABC” w przedszkolach m.in. w Jarzębince i Stokrotce w Jarocinie. W zeszłym roku włączyliśmy się w akcję „Donacja”, w ramach której przekazywaliśmy podpaski dla dziewcząt na podstawie zapotrzebowania złożonego przez szkoły.
Od czterech lat nie prowadzimy już usług opiekuńczych, ale i tak dla wielu ciągle przychodzą „te baby z PCK”. Są też tacy, którzy są przekonani, że od tego czasu w ogóle nie działamy. Trudno się dziwić, że ludzie są do tego przyzwyczajeni, bo opiekowaliśmy się starszymi ponad 20 lat. Nikomu nie zależało, żeby nas promować. Dobrze, że chociaż mamy sponsorów, którzy nas nie opuszczają i pomagają z serca, a nie z łaski na uciechę. Nadal uczę pierwszej pomocy. W tym roku przeszkoliłam 150 uczniów. Ważne jest regularne przypominanie zasad jej. Pomagam osobom potrzebującym różnego rodzaju pomocy w pokierowaniu do właściwych instytucji.
Ważną częścią waszej działalności jest honorowe krwiodawstwo. Na ostatnim uroczystym spotkaniu była mowa o tym, że klub honorowych dawców się rozwija…
Z krwiodawstwem na szczęście jest dobrze. Pandemia trochę pokrzyżowała nam plany. Musieliśmy przenieść się od ojców franciszkanów, którym jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc, do Jarocińskiego Ośrodka Kultury. Być może jeszcze tam wrócimy. W JOK-u działa też nasze biuro. Krwiodawcy mogą liczyć na specjalne traktowanie u lekarza, a później na zniżki w przypadku niektórych leków. Takie okolicznościowe spotkania nie są bez znaczenia. Krwiodawcy czują się dowartościowani. Ważne jest to, że mogą się spotkać. Wiele osób nie wiedziało o tym, że mogą dostać odznaczenia za oddaną krew.
W jaki sposób można wam pomóc?
Na przykład przekazując 1% podatku. Z zeszłego roku dostaliśmy co prawda tylko symboliczne wpłaty, ale to jest zrozumiałe, bo potrzebujących takiej pomocy, szczególnie dzieci, jest coraz więcej. Byłabym jednak naprawdę zadowolona, gdyby więcej osób zechciało przyjść i popracować społecznie, bezinteresownie. Zarząd ma już swoje lata. Starzejemy się. Ja jestem już bliżej niż dalej i to niezależnie od samopoczucia i chęci. Z przyjemnością wprowadziłabym w działalność kogoś młodego, kto zechciałby pełnić funkcję prezesa. W zarządzie i komisji rewizyjnej mamy już dwie młodsze osoby. Jest też odmłodzony Klub Honorowych Dawców Krwi. Człowiek nie jest wieczny. I Tadziu, i ja mamy świadomość, że nie jesteśmy niezastąpieni. Ja jestem po zawale, migotaniu przedsionków i covidzie, zdaję sobie więc sprawę, że może mnie zabraknąć w każdej chwili. Z tym każdy musi się liczyć. Na pewno potrzebowalibyśmy pomieszczenia. Dobrze, że mamy lokal na biuro, ale nie mieścimy się z materiałami. Nie ma miejsca na fantomy. Wszystko trzymam w jednym pokoju w domu. Mąż śmieje się, że mam powiesić na drzwiach napis „PCK”.
A o czym marzy pani prezes PCK w Jarocinie?
Żeby nasza organizacja istniała, mogła funckjonować i poszerzać swoją działalność. No i żebym miała swojego następcę. Z przyjemnością kogoś przeszkolę, wprowadzę w działalność. Mogę poświęcić nawet swój czas rodzinny. Mąż nie udziela się społecznie, ale w pełni akceptuje moją aktywność. Podobnie jak i trójka moich dzieci, które nie są w żadnej organizacji, ale zawsze są chętne do pomocy innym. Jestem też babcią dla dwóch wnuczek i pięciu wnuków. W zeszłym roku mój wnuk kwestował, a wnuczka pomagała mi oceniać prace plastyczne zgłoszone do konkursu. Wspierała mnie też w uzupełnieniu dokumentacji w biurze PCK.
A prywatnie?
Dużo miłości wśród najbliższych. Szacunku, zrozumienia, zdrowia... To są podstawowe wartości, które trzeba pielęgnować, a są one trochę albo nawet mocno niedocenione. Trzeba czuć empatię, widzieć potrzeby drugiej osoby, a to wcale nie jest łatwe. Bez tego nie ma naszej działalności. Jak człowiek naprawdę chce się zaangażować, to zawsze znajdzie sposób. Wszystko można pogodzić, trzeba tylko chcieć. Ja miałam swoją pracę, trójkę dzieci. Prowadziłam dom i opiekowałam się dwójką chorych rodziców. Kiedyś wszystkiego brakowało. Nie było specjalnych majtek, pieluch. Musiałam robić ciągle pranie i to we frani. Teraz mamy wszystko w sklepach. Niestety między ludźmi jest w tej chwili zazdrość, zawiść, złośliwość. Jeden drugiego utopiłby w łyżce wody. Nie na tym polega normalność. Ja często słyszę: „A co wy w tym Czerwonym Krzyżu robicie?”. To mówię, że trzeba się zapisać i zobaczyć. Wtedy się okaże, że to nie jest działalność tylko na papierku, ale czasem trzeba coś zorganizować. I że trzeba gdzieś pojechać za swoje, zresztą, pieniądze, żeby zrobić wykład, pogadankę. Ale ja nie narzekam. Jestem rozpoznawalna i to mnie cieszy.
Szanowni Internauci. Komentujcie, dyskutujcie, przedstawiajcie swoje argumenty, wymieniajcie poglądy - po to jest nasze forum i możliwość dodawania komentarzy. Prosimy jednak o merytoryczną dyskusję, o rezygnację z wzajemnego obrażania, pomawiania itp. Szanujmy się.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.