Pradziadek burmistrza bohaterem książki. Robert Ziółkowski o "Szarych wilkach z Jarocina"

Opublikowano:
Autor:

Pradziadek burmistrza bohaterem książki. Robert Ziółkowski o "Szarych wilkach z Jarocina" - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości

Pradziadek burmistrza bohaterem książki. Robert Ziółkowski o "Szarych wilkach z Jarocina"

 

Robert Ziółkowski jest absolwentem Akademii Rolniczej i Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Zajmował się dziennikarstwem, działalnością samorządową, biznesem. Właśnie ukazała się jego nowa, piąta książka. „Szare wilki z Jarocina” to opowieść, której bohaterami są jarocińscy powstańcy.

 

 

 

Z zamiłowania żeglarz i podróżnik. Przez szesnaście lat służył w polskiej policji. Ostatnie lata przepracował w Zespole Poszukiwań Celowych wielkopolskiej komendy. Zespół, którego był członkiem, zajmował się poszukiwaniem ukrywających się zabójców, bandytów, gangsterów, handlarzy narkotyków oraz porywaczy dzieci. Jest również terapeutą uzależnień, dlatego czyta sporo książek z dziedziny psychologii. Lubi też biografie oraz sensację, szczególnie tę autorstwa Frederica Forsytha i Alistera McLeana.

 

 

 

Co sprawiło, że zajął się pan historią akurat jarocińskich powstańców?

To jest zupełny przypadek, jak to często bywa w moim życiu. Jakieś pięć, sześć lat temu Adam Pawlicki zaprosił mnie na obchody powstania. Ja też jestem z Wielkopolski, z rejonu Rogoźna i Obornik i u nas też się to obchodzi, ale u was byłem w szoku. Defilada żołnierzy, orkiestra, sztandary marsze harcerzy z pochodniami... To wszystko robiło ogromne wrażenie. Później zaczęły się „Polaków rozmowy”. Ludzie, których poznałem przy tej okazji, wspominali o swoich pradziadkach, wujkach. Pojawił się temat Latających Kompanii i Zbigniewa Ostroga-Gorzeńskiego. W ten sposób dotarłem do wspomnień jarocińskich powstańców. Jak zacząłem to czytać, stwierdziłem, że to jest coś niesamowitego. Jest to świetnie udokumentowane, ale daje też obraz, w jaki sposób oni działali, kombinowali, żeby Niemców wyprowadzić w pole. Pochłonęło mnie to bardzo. Zacząłem namawiać władze miasta do tego, aby coś z tym zrobić, żeby sprzedać to w innej formie i to na cały kraj. I tak powstała korporacja: miasto, wydawnictwo „Zysk i s-ka” oraz ja jako autor. A czy się udało, to oceni już czytelnik.

Czyli burmistrzowi Jarocina zawdzięczamy to, że książka powstała?

Trochę tak, bo mnie tutaj zaprosił. Inaczej bym tu pewnie nie trafił, a już na pewno nie na te obchody.

Nie jeździł pan na festiwale do Jarocina?

Byłem raz czy drugi, ale wtedy się jeździło na koncerty, a nie do „Jarocina”. To był chyba koniec lat 80-tych. Czasy kapel typu „Sztywny Pal Azji”. Wtedy przyjeżdżałem słuchać muzyki, a teraz przyjechałem do Jarocina i dla Jarocina.

 

Pradziadek burmistrza bohaterem książki. Robert Ziółkowski o "Szarych wilkach z Jarocina"

 

Ile czasu trwała praca nad książką?

Rok. Ja podkręciłem trochę fabułę, żeby jej nadać atrakcyjny rys, ale ta książka zawiera też mnóstwo informacji sensu stricte historycznych. I rzeczywiście sporo czasu zajęło mi szukanie kontekstu tego powstania, które było świetnie zorganizowane. To nie było na zasadzie - jak to zwykle my Polacy - z szablą na armaty. To było zaopatrzenie, logistyka, wywiad, transport. Ci z karabinami byli na końcu i byli używani tam, gdzie było to niezbędne. Powstanie wielkopolskie to było działanie zdroworozsądkowe, działanie dyplomacji w powiązaniu z siłą militarną, a tego - uważam - nam Polakom brakuje do dzisiaj. Hołubimy z reguły tragicznych bohaterów. A powstańcy nie walczyli po to, żeby zginąć, choć oczywiście narażali życie i zdrowie, ale chcieli zwyciężać i coś zbudować. To jest bardzo pokrzepiające. To byli żołnierze. Oni pili, klęli, kochali się. Robili wiele rzeczy oprócz tego, że walczyli. Jak się czyta te wspomnienia to między słowami można wyczuć animozje, dostrzec ich rysy. Widać, że to jest trochę wygładzone, ale nie do końca.

Konsultował pan swoje pomysły z historykami?

Z Jakubem Staszakiem rozmawialiśmy nie raz, ale nie chciałem powielać wyników badań historycznych. Bardzo pomógł mi też Robert Kaźmierczak. No i oczywiście Adam, który żyje tą historią, bo jego pradziadek mocno udzielał się u Gorzeńskiego i też zresztą jest też w tej książce trochę o nim. To jest fajne, bo żywe. U mnie w Rogoźnie to stało się takie monumentalne, bo nie ma kontynuacji takiej, jak w Jarocinie. W jednym z wywiadów pytano mnie: „dlaczego Jarocin?”. Dlaczego? Odpowiedź jest oczywista: Bo Jarocin był pierwszy. Może łatwiej było mi pisać, bo nie jestem od was, jestem obcy.

W jaki sposób pan pracuje? Czeka pan na wenę?

Wena weną, ale tak naprawdę trzeba usiąść na tyłku i pisać. To jest po prostu ciężka praca, wymagająca skupienia, uwagi. Tym bardziej przy książce historycznej. Pewnie i tak jakaś gafa się znajdzie, bo w Jarocinie są przecież fachowcy od powstania. Ja piszę na laptopie leżąc na kanapie. Potrafię zupełnie się wyłączyć. Żona już się przyzwyczaiła do tego, żeby mnie w czasie tworzenia o nic nie pytać, bo i tak jej nie odpowiem. Jak mam dużo czasu, to bywa różnie. Potrzebuję presji czasu. Wtedy potrafię codziennie pisać. Jeśli mam już pomysł i plan, to pracuję kilka godzin dziennie.

Która z postaci powstańców szczególnie pana urzekła?

Dużo podróżuję, głównie po centralnej, czyli czarnej Afryce: Uganda, Rwanda, Kongo. I jest wśród powstańców taka postać - Michał Hybiak, który przez 10 lat walczył w Ekspedycyjnym Korpusie Pruskim w Tanganice. Bił się z Anglikami. W wielu miejscach, o których on wspomina, ja też byłem. To było nieprawdopodobne - taki życiorys ponad 100 lat temu. My teraz mówimy, że żyjemy w otwartym świecie i że możemy podróżować, a on już tam był 110 lat temu. Ten facet zdobywał Jerozolimę razem z Turkami. Ramy historyczne, miejsca są generalnie zachowane. Trudno też pisać o „Jedności” w sensie naciągania faktów. To wszystko jest dość wiernie oddane, ale żeby fabuła była bardziej atrakcyjna wprowadziłem dodatkowe, fikcyjne postacie. Chciałem przybliżyć sposób życia i myślenia uczestników powstania. Oni też, tak samo jak my, kochali i też mieli pandemię, dokładnie tak jak my teraz. Ciekawe dla mnie jest też to, że niewiele wiemy o reakcji strony niemieckiej. To przecież nie jest tak, że oni się od razu poddali i uciekli, bo ktoś wywiesił polską flagę. Ja się przewrotnie śmieję, że ta wolność i niepodległość tak nam spowszedniała, bo za naszego życia już była. My zawsze byliśmy Polakami. A powstańcy nie byli Polakami, ale Prusakami, obywatelami Niemiec. I tak naprawdę ta praca nad książką zweryfikowało moje myślenie. Co to znaczy być obywatelem drugiej kategorii? Co to znaczy mieszkać niby u siebie, ale nie u siebie? Dlaczego ktoś może ci coś zabrać tylko dlatego, że jesteś innej nacji? Wydaje mi się, że dzisiaj podchodzimy do tego zbyt lekko.

Nie doceniamy wolności?

Uderzyło mnie to, że wielu tych młodych chłopaków, którzy walczyli przez cztery lata tej wielkiej wojny, nie znało prawie języka polskiego, ale byli wkurzeni na tych Niemców za to, że im nawet to zabrali, że oni tym bardziej byli bardziej polscy niż ci zza Prosny. Jedną z pierwszych decyzji po utworzeniu polskiego oddziału było... utworzenie szkoły, w której Szymański uczył czytać, pisać i mówić poprawnie po polsku. Zdawali sobie sprawę z tego, jak jest za Prosną. Tutaj był raj w porównaniu z rosyjskim zaborem. Do Kalisza było „w stepie szerokim”, a do granicy była bita droga i kolejka wąskotorowa.

 

Pradziadek burmistrza bohaterem książki. Robert Ziółkowski o "Szarych wilkach z Jarocina"

 

Myśli pan o kontynuacji tego tematu?

Tak. Ta książka się dzieje tak naprawdę na przestrzeni dwóch miesięcy - od końca października do początku stycznia. Gdybym chciał opisać całą historię to publikacja musiałaby mieć 2 tysiące a nie 400 stron. W trakcie zbierania materiałów trafiłem na fajny wątek. Powstanie zakończyło się wiadomo zwycięstwem. Cele strategiczne zostały osiągnięte. I okazało się, że to Polska bardziej potrzebuje Wielkopolski niż odwrotnie. Wielkopolska wystawiła stutysięczną armię. Gdyby nie oni to ta nasza niepodległość byłaby pod znakiem zapytania z tego, co zdążyłem zgłębić. Wielu z tych chłopaków z Jarocina, Poznania czy Ostrowa Wlkp. poszło walczyć dalej. Walczyli cały 1919 i 1920 rok. Kiedy Ukraińcy otoczyli Lwów i chcieli go zagłodzić, to właśnie pułki wielkopolskie pod dowództwem płk Konarzewskiego przerwały pierścień okrążenia i wyzwoliły miasto. I może stąd ta sztama między Lwowem i Poznaniem.

To będzie punkt wyjścia?

Bardzo kusi mnie wysłać tych waszych, moich jarociniaków na wojnę 1920 roku. Najpierw na odsiecz Lwowa, a później dalej na Ukrainę. Chcę pokazać, jak dzielnie sobie poczynali. Ciekawe jest to, że Piłsudski bardzo ich poważał i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że bez oddziałów wielkopolskich nie dałby rady. Aż do zamachu bardzo często bywał w Wielkopolsce i ją hołubił. Nasz region opowiedział się po stronie legalnego rządu i gdyby nie kolejarze, którzy wtedy zastrajkowali, to wojska wielkopolskie były gotowe pojechać do Warszawy i wreszcie zrobić tam porządek.

Pandemia zburzyła dotychczasowy porządek. Ludzie często nie potrafią sobie z tym poradzić.

To prawda. Ludzie się sypią. Były różne czasy, ale nie było nigdy takiej niepewności. To jest pierwsze realne zagrożenie, nawet życia. Ktoś przysłał mi taki filmik, który streszczę. Rodzi się pani w 1900 roku, gdy ma 14 lat wybucha wojna - 22 miliony ludzi idzie do piachu, w 1918 roku kończy się wojna, ale wybucha pandemia, która zabija 60 mln, a wtedy były tylko 2 mld (obecnie 8 mld), w 1928 roku rozpoczyna się wielki kryzys, wszyscy są głodni i bez roboty, w 1939 roku wybucha wojna, ginie kolejne 60 mln ludzi, a resztę swoich dni dożywa pani w szarej komunie... Patrząc z tej perspektywy, to nie mamy jeszcze najgorzej. Nam jest trudno wyjść ze swojej strefy komfortu. Jesteśmy tak wygodni już, tak pewni co do tego, jak życie powinno wyglądać. I gdy nie wygląda, to jesteśmy źli jak dzieciaki. Tymczasem życia nie da się okiełznać ani zdefiniować. Jak to mówią, jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to przedstaw mu swoje plany. Doceńmy to, co mamy. Możemy ten czas pandemii dobrze wykorzystać. Możemy zrobić tysiąc różnych rzeczy albo zwyczajnie pobyć ze sobą. Ludzie bardzo się do siebie oddalili, w tym pędzie i pościgu nie wiadomo za czym. Więcej, lepiej, więcej, lepiej... Mnie Afryka nauczyła dystansu. To jest w ogóle nie porównywalne. Tamci ludzie nie mają nic, a są narodem szczęśliwym. Muszą ciężko pracować, żeby przeżyć kolejny dzień. Korzystajmy więc z każdego dnia. I dużo zdrowia życzę czytelnikom „Gazety Jarocińskiej”. Dla niektórych tragedią jest to, że muszą nosić maseczkę. Pomyślmy jednak, że to jest wyraz dbania o innych.

 

Pradziadek burmistrza bohaterem książki. Robert Ziółkowski o "Szarych wilkach z Jarocina"

 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE