Podcastu w całości możesz wysłuchać powyżej. W wersji tekstowej znajdziesz kilka najciekawszych wątków
Jakub Piotrowicz (Gazeta Jarocińska): Zanim przejdziemy do pańskiej obecnej działalności, wejdziemy do takiej machiny czasu i cofnijmy się o ponad 50 lat, do czasów, w których był pan zawodowym kolarzem. Jak to się w ogóle stało, że zainteresował się pan tą dyscypliną sportu?
Leszek Jan Sibilski: To był zupełny przypadek. W wieku lat 11 szedłem z Rynku ulicą Armii Czerwonej i jeden z moich kolegów zaprosił mnie na trening do Victorii Jarocin. To były czasy Wyścigu Pokoju, także przyjąłem to z dużą chęcią. Zapisałem się do klubu. Pamiętam, wtedy trenerem był Bolesław Radecki nazywany Dziadkiem i to był początek mojej kariery i początek mojego romansu z rowerem.
Nadchodzi rok 1976 - Igrzyska Olimpijskie w Montrealu. Pana tam nie ma, natomiast zostaje pan wybrany przez Polski Komitet Olimpijski kolarzem roku. Jak do tego doszło?
To dosyć skomplikowany proces. Otóż wówczas było dwóch starszych kolarzy ode mnie - Benedykt Kocot i Janusz Kotliński, którzy rok wcześniej wygrali mistrzostwa świata w tandemie i postanowiono ich uhonorować, że obaj pojadą na igrzyska, aczkolwiek wiadomo było, że tylko jeden może wystartować. No i ja się tam zaplątałem. Czy została podjęta słuszna decyzja? Trudno powiedzieć. Na olimpiadę jednak nie pojechałem i to tak w zasadzie też trochę podcięło moją wiarę w obiektywność przygotowań do igrzysk. Będąc z Jarocina, nie mieliśmy najlepszych układów w Polskim Związku Kolarskim - małe kluby musiały sobie radzić i jak wyjeżdżałem na zawody międzynarodowe, reprezentując Polskę, musiałem wyraźnie wygrywać z moimi kolegami z innych klubów z kraju
Upadek pogrzebał szansę wyjazdu na igrzyska
Czy były w ogóle jakiekolwiek szanse, żeby pojechał pan na kolejne Igrzyska w Moskwie?
Miałem nadzieję, że pojadę na olimpiadę do Moskwy, aczkolwiek na kilka tygodni przed igrzyskami w wyścigu finałowym z Benedyktem Kocotem uległem bardzo poważnej kraksie na Pucharze Polski we Wrocławiu i to w zasadzie pogrzebało moje szanse. Opinie wówczas były podzielone, kto powinien pojechać, ponieważ kariera Benedykta Kocota się kończyła a moja była w zasadzie na początku poważnego ścigania.
W trakcie swojego epizodu dziennikarskiego (Leszek Sibilski pracował m.in. w Przeglądzie Sportowym, o czym mowa w podcaście - red.) rozmawiał pan z Eddiem Merckxem. Niektórzy mówią, że to największy kolarz wszechczasów. Jest pan jedyną osobą z Jarocina, która rozmawiała z Merckxem i pewnie jedną z niewielu w Polsce, która miała taką przyjemność. Jak pan wspomina tamto spotkanie?
Spotkałem go w Nowym Jorku na wystawie rowerowej. Duża skromność, duża rzetelność i bardzo duża dostępność. Zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. À propos tego, czy jest największym kolarzem - ja nie mam co do tego wątpliwości. Aczkolwiek gościłem przedstawicieli francuskiej federacji kolarskiej i oni mają inne pomysły na ten temat. Dla nich Bernard Hinault jest najlepszym, także to jest kwestionowane. Dla mnie jest największym. Był najbardziej uniwersalnym kolarzem, ponieważ uprawiał wszystko i przełaje i kolarstwo torowe i szosowe. Jeździł cały rok, wygrywał największe toury i wydaje mi się, że przejdzie jako ten największy do historii.
Po tym krótkim epizodzie w dziennikach sportowych wyjechał pan do Stanów Zjednoczonych. Co było powodem takiej decyzji?
Ciekawość życia. Jednocześnie kontynuowałem pracę jako dziennikarz i fotograf, będąc już w Stanach.
W międzyczasie wracał też pan do Polski. Jeden z takich powrotów zaowocował tym, że obronił pan doktorat.
To wydarzyło się w 2000 roku. Miałem przyjemność być zaproszony na taki program między Uniwersytetem Jagiellońskim a Uniwersytetem Marylandzkim i doprowadziłem do tego, że udało mi się obronić doktorat z socjologii na temat aktywności społecznej na rzecz osób niepełnosprawnych. To było jakby powiedzieć uwieńczenie tego, co robiłem w systemie paraolimpijskim.
A skąd wzięła się ta socjologia? Ukończył pan studia na AWF-ie a sport i nauki społeczne, to zdecydowanie dwie odbiegające od siebie dyscypliny naukowe.
Tak. Socjologia ma w to do siebie, że jest nauką o grupach ludzkich, o współdziałaniu jednych ludzi na drugich. A ja zawsze byłem zafascynowany ludźmi i chciałem być otoczony ludźmi. Wydaje mi się, że to były korzenie tego, więc się na to zdecydowałem. Miałem też w którymś momencie okazję spotkać mojego mentora, który był profesorem socjologii. Odbyliśmy kilka rozmów i on w zasadzie oświecił mnie, jeśli chodzi o następne etapy mojej edukacji i mojej pracy zawodowej.
Światowy Dzień Roweru - trzecie dziecko Leszka Jana Sibilskiego
Teraz przejdziemy do tego, co jest głównym naszym tematem rozmowy, a mianowicie Światowy Dzień Roweru. Skąd w ogóle w panu wzięła się ta idea?Pracowałem na Uniwersytecie Katolickim i poproszono mnie, żebym na zaczął współpracować z Bankiem Światowym. Oni szukali wówczas socjologów, którzy mogliby im pomóc, jeśli chodzi szersze spojrzenie społeczne na konsekwencje zmian klimatycznych. Pracowałem w grupie z ekonomistami i specjalistami od ochrony środowiska. No i analizowaliśmy różne możliwości, które mogą pomóc światu, jeśli chodzi o zmniejszenie konsekwencji tych zmian klimatycznych. No i któregoś dnia analizowaliśmy transport i przyszedł mi na myśl rower. Zaproponowałem z moim kolegą z zespołu, abyśmy zajęli się aktywnością rowerową.
W międzyczasie kilka lat temu zostałem poproszony przez ONZ, żeby pracować nad dekadą osób niepełnosprawnych. Miałem okazję przyjrzeć się, jak buduje się legislację, jak buduje się ruchy społeczne w systemie ONZ-owskim. Byłem na kilku konferencjach m.in. w Mexico City, w Dżakarcie w Indonezji i w Nowym Jorku, gdzie poznałem te struktury i poznałem procedury, jakie niosą do pewnych osiągnięć legislacyjnych w systemie ONZ. No i któregoś dnia pomyślałem sobie, że może należałoby ustanowić Dzień Roweru. Przyjrzałem się w statusie ONZ, że są takie dni z różnej okazji i zauważyłem, że nie ma właśnie roweru.
No i to był w zasadzie początek tej historii. Nigdy nie myślałem, że tak głęboko w to się zaangażuje. Myślałem, że przekażę to innym organizacjom, czy krajom. Najpierw zwróciłem się do Europejskiej Federacji Rowerzystów w Brukseli, żeby się to tym zajęli, ale nie udało im się. Potem pojechałem na konferencję do Taipei na Tajwanie, gdzie po raz pierwszy oficjalnie zaprezentowałem pomysł Światowego Dnia Roweru, co zostało przyjęte z wielkim entuzjazmem.
Po kolejnej konferencji zacząłem się zastanawiać, czy nie należałoby po prostu zwrócić się do jakiegoś kraju, który by się tym zajął. Pierwsza decyzja była bardzo logiczna, a mianowicie zwrócić się do ambasady Holandii przy ONZ, aby tę ideę przenieśli do Zgromadzenia Ogólnego, ale ambasador holenderski nie był za bardzo zainteresowany. Bardzo mnie to zasmuciło i byłem rozczarowany, ale szukałem dalej i ktoś z moich znajomych w Banku Światowym poradził mi, żebym się zwrócił do ambasady Turkmenistanu.
Dlaczego wybór padł na Turkmenistan? Mimo wszystko jest to dosyć nieoczywisty wybór. Kraj ten nie jest jakoś specjalnie znany na świecie z tego, że jacyś sportowcy, którzy jeżdżą na rowerach, odnoszą sukcesy.
To bardzo ciekawe, ponieważ jak się temu przyjrzałem, to okazuje się, że rowery wyparły w Europie konie, a Turkmeńczycy są zakochani w koniach i prawdopodobnie przechodzą bardzo opóźnioną transformację. Poza tym Turkmenistan bardzo chce zaistnieć na arenie międzynarodowej i angażuje się w sprawy związane z transportem.
Był pan bardzo zestresowany tym głosowaniem?
To było duże przeżycie dla mnie. Ta sala niesie z sobą jakby bardzo dużą wagę i gdy się widzi, że każdy kraj ma możliwość głosowania za lub przeciw lub się wstrzymać także będę to pamiętał do końca życia.
Rower środkiem komunikacji w Jarocinie
Przy okazji nie zapomniał o Jarocinie, gdzie niecały rok temu oddano do użytku ścieżkę rowerową przy Alei Światowego Dnia Roweru. Jak pan ocenia tę ścieżkę? Miał pan nią okazję jechać?Tak. Było to dla mnie jednym z priorytetów, żeby zarazić Jarocin miejsce, w którym ja się zaraziłem rowerem, ideą Światowego Dnia Roweru. Została ona przyjęta tutaj z otwartością. Władze Jarocina bardzo się w to zaangażowały. W tej chwili wydaje mi się, że Jarocin jest niekwestionowanym liderem, jeśli chodzi o promocję rowerową i moja obserwacja jest następująca. W Jarocinie więcej osób porusza się na rowerze, niż chodzi pieszo. Miałem przyjemność spotkać kilka stowarzyszeń, które bardzo często spotykają się na rowerach. Któregoś wieczora przejeżdżałem przez park i młodzież spotyka się ze sobą, dojeżdżając rowerami. Jest to dla mnie niezwykłe, że rower jest traktowany w Jarocinie jako środek komunikacji.
Rezolucja Światowego Dnia Roweru czy Aleja Światowego Dnia Roweru. Co dla pana jest ważniejsze?
Myślę, że jedno z drugim się łączy i jedno z drugiego wynika. Cudownie było przeżyć przyjęcie tej rezolucji. A jeszcze przyjemniej było zobaczyć, że to jest stosowane i promowane w moim mieście, gdzie się wychowałem. Mogą z tego skorzystać i mogą być zainspirowani właśnie ideą rowerów.
Na sam koniec naszej rozmowy. Czego panu życzyć w najbliższej przyszłości?
Zdrowia. Jest ono najważniejsze w momencie, gdy chce się być aktywnym człowiekiem. Wydaje mi się, że to pozwoli mi kontynuować to, co robię i szerzyć tę ideę promocji roweru.
POSŁUCHAJ TAKŻE INNYCH PODCASTÓW Z SERII ROZMOWY KUBACKIEGO
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.