reklama

"Maluje" w drewnie wszystko. Zenon Pląskowski o intarsji

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor: | Zdjęcie: Archiwum prywatne Zebona Pląskowskiego

"Maluje" w drewnie wszystko. Zenon Pląskowski o intarsji - Zdjęcie główne

Zenon Pląskowski zajmuje się intarsją od 50 lat. "Maluje" w drewnie wszystko | foto Archiwum prywatne Zebona Pląskowskiego

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

KulturaRozmowa z Zenonem Pląskowskim, jarociniakiem mieszkającym na Kociewiu, członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków, który od 50 lat tworzy intarsję. Jego dzieła można zobaczyć m.in. na stronie: intarsja-plaskowski.blogspot.com.
reklama

Kiedy zaczęła się pana przygoda z intarsją?
Po raz pierwszy usłyszałem o niej w 1971 roku w Technikum Drzewnym w Jarocinie. To była chyba lekcja materiałoznawstwa. Dowiedziałem się, że takie słowo istnieje i  na czym to mniej więcej polega. Zainspirowało mnie do dalszego zgłębiania tematu poza szkołą. Nie pamiętam, żeby szkoła promowała intarsję, ale chyba ktoś z nauczycieli coś robił, bo widziałem na rocznicowych spotkaniach elementy intarsjowane.  Kiedyś były to elementy dekoracyjne mebli. Dzisiaj jest dziedziną sztuki, w której można zrobić wszystko. Intarsjonista jest w stanie przedstawić dokładnie to samo, co malarz, ale poprzez piękno drewna.  Jeden z wykładowców, fantastyczny artysta i pasjonat - profesor Piszczór - zaraził tych, którzy chcieli, zamiłowaniem do rysunku. On uczył rysunku technicznego, ale prowadził w szkole także kółko plastyczne. Uczył nas podstaw malarstwa. Znałem wielu intarsjonistów, którzy byli świetni technicznie, ale ich rysunki - projekty  stanowiące podstawę intarsji - szczerze mówiąc - nie były ładne. Dzięki temu, że profesor Piszczór wyczulił mnie na rysunek,  mogę sam wykonać projekt intarsji. Ta umiejętność jest bardzo potrzebna. Rysunek techniczny nie leżał mi za bardzo, bo na świadectwie miałem zaledwie tróję. Ale później byłem nawet wziętym konstruktorem.

reklama


Czyli całe życie związał pan z drewnem?
Tak, nie zdradziłem go nigdy. Przeszedłem przez 13 zakładów pracy. Zaczynałem w Swarzędzkich Fabrykach Mebli i od zakładu w Mosinie. I wraz z kolegami postanowiliśmy wywędrować z Wielkopolski. Miejsce wybraliśmy przypadkowo z książki telefonicznej. No i padło na Starogard Gdański i zakład, w którym budowano meble okrętowe. I tak trafiłem na Kociewie. Przyjęto nas tam z otwartymi rękoma, bo potrzebowali fachowców. Jarocin jako miasto stolarzy cieszył się dobrą renomą, a szkoła dała nam dobre podstawy. Miałem ciekawe życie. Pracę kończyłem w firmie drzewnej produkującej sauny i tam byłem kierownikiem produkcji.  Ta intarsja była więc zawsze trochę z boku, bo praca zawodowa pochłaniała mnie w 100%. Teraz jestem szczęśliwym emerytem i mogę się oddać intarsji bez reszty, całościowo.

reklama


Dlaczego w ogóle zdecydował się pan na technikum drzewne? 
Zawsze lubiłem rysować, ale wybór technikum to był przypadek. Co młody człowiek wie mając kilkanaście lat? Każdy chce być strażakiem lub lekarzem... Realia w socjalizmie były takie, jakie były. Uważałem, że jestem może za głupi na liceum, więc rodzice podpowiedzieli mi technikum drzewne.  A to mi pasowało. Drewno mi zawsze pachniało. Wybór nie był może całkiem świadomy, ale akceptowalny. Nie narzekam, że go wybrałem. Dzięki kontaktom zawodowym nie mam teraz problemu przy wykonywaniu intarsji. Te duże formy muszę nakleić w profesjonalnej prasie. Nikt nie ma czegoś takiego w domu. A tak mogę skorzystać z pomocy w różnego rodzaju zakładach drzewnych czy fabrykach mebli. To mi ułatwia życie. Małe formy intarsjowane, takie jak np. szkatułki, jestem w stanie sam wykonać, nakleić i wykończyć.

reklama


Woli pan duże formy czy te mniejsze?
Większą satysfakcję ma się z dużych form. W małych formach też można pokazać warsztat i piękno drewna, ale te większe pozwalają na rozwinięcie skrzydeł. Przy samej pracy nie ma różnicy. To jest bardzo precyzyjna praca. Ja nigdy nie idę na łatwiznę. Nie tworzę projektów z dużych elementów i dwóch kolorów okleiny. Staram się oddać światłocienie, tak jak przy obrazie. Staram się promować intarsję i tłumaczyć na czym to polega. Mam radość tłumaczyć, że intarsja to jest „drewno w drewnie”. To coś, jak układanie puzzli. Porównuję to często gęsto do pracy witrażystów, którzy elementy kolorowego szkła wycina i wpasowuje w pozostałe, spajając ołowiem. Ja mam „firankę” stworzoną z elementów oklei, posklejaną specjalną taśmą przeznaczoną do spajania forniru. Prawa strona obrazu nie jest praktycznie widoczna po naklejeniu, dopóki się jej nie wyszlifuje. Rysując muszę rysować zawsze rewers, obraz w lustrzanym odbiciu. Z herbem Jarocina nie miałem problemu, bo jest symetryczny, więc prawa strona nie różni się od lewej. Ale jeśli pomyliłbym się np. przy godle Polski, to orzeł patrzyłby w niewłaściwą stronę. To by wyglądało nieciekawie. Robiłem ostatnio dla mojego przyjaciela portret jego przodka - generała. Ordery narysowałem tak, jak przy obrazie. Dopiero wysyłając odwróciłem fotografię, żeby było tak jak po naklejaniu intarsji, zauważyłem, że ordery są po niewłaściwej stronie. Mundur trzeba było poprawić.

reklama


Ma pan ulubione motywy? Skąd pan czerpie inspirację?
Z duszy. „Maluję” drewnem wszystko. Podoba mi się generalnie świat. Zarówno martwa natura, jak i architektura. Jako jarociniakowi marzy mi się zrobić w intarsji pałac Radolińskich w parku. On jest malowniczy z tymi platanami. Szczególnie teraz, gdy został też pokazany z tej drugiej, niedostępnej w czasach mojej młodości, strony. Chociaż ja tam miałem wejście, bo tam mój wujek był tam takim gospodarzem. Ale dopiero przy okazji wystawy w Skarbczyku w październiku 2019 roku, dyrektor muzeum pokazał mi tę piękną salę z intarsjami. Wcześniej tego nie wiedziałem. Dlatego marzy mi się zrobić intarsję z pałacem. Wszystko, co mi zaświta w duszy, staram się przelać w rysunek. Należę do Związku Polskich Artystów Plastyków. Jeżdżę często na plenery malarsko-rzeźbiarskie. Często inspiruję się też twórczością malarzy tutaj na Kociewiu, na Kaszubach. Mój pierwszy obraz w intarsji to był autoportrecik, który mam do dzisiaj. Żenujący, naiwny taki. Zajmowałem się też tematami sakralnymi, pejzażami. Pomysłów mam bardzo dużo, ale obawiam się, że mój PESEL na to wszystko mi nie pozwoli. W głowie świta mi wiele pomysłów.


Lubi pan tutaj wracać?
Jako jarociniak kocham to miasto. Ilekroć odwiedzam swoje rodzinne miasto fotografuję wiele miejsc. Jest wiele pięknych, urokliwych zakątków, ale szczególnie podoba mi się ten pałac. On robi wrażenie. Pięknie wyglądałby w intarsji.  Bardzo chciałbym to zrobić. Warto chwalić się takim Jarocinem. Chociaż jest dla mnie teraz obcy, jeśli chodzi o ludzi. Gdy idę na rynek zaliczyć kilka „szajb”, czyli kółek wokół ratusza. Z kolegami ze szkoły chodziło się też na piwko do Hawany czy Polonii, a po drodze spotykało się znajomych. Teraz już nie ma tych lokali. To już nie jest ten stary Jarocin, który pamiętam z czasów swojej młodości. Jeszcze tylko kino „Echo” zachowało swój styl. W Jarocinie mieszka moja siostra Alicja Woźniak ze szwagrem Piotrem oraz brat Bernard. Żałuje też, że w parku nie ma już „Dziupli”, którą prowadziła moja koleżanka ze szkoły - Ula Paterska. Zawsze tam spotykaliśmy się na zjazdach klasowych. Planowaliśmy zrobić spotkanie w tym roku, ale nie wiadomo, czy się uda.


Jest pan wymagający wobec siebie?       
Tak, nigdy nie jestem do końca zadowolony z osiągniętego efektu. Zawsze chciałbym coś poprawić. Obraz olejny można poprawić, przemalować, a w intarsji już nie. To, co jest naklejone, to już jest. Czasem wracam do starych wzorów, które tworzę na nowo. Cieszy mnie, gdy ktoś patrząc na moje dzieło pyta, czy to obraz albo zdjęcie.


Nie jest panu żal, gdy trzeba rozstawać się ze swoimi pracami?
Nie, przychodzi mi to dość łatwo. Wiele z nich trafia za granicę, ale nie jestem człowiekiem próżnym i nie chełpię się tym. Nie mówię, że jestem artystą rozpoznawalnym, bo nie jestem.  Staram się jednak konsekwentnie budować swój dorobek artystyczny. Nasze społeczeństwo nie jest nauczone kupować dzieła sztuki, a już tym bardziej intarsję. Ona nie jest tania. Jej się nie kupi w cenie plakatu w OBI. Intarsja to setki, tysiące godzin. Cieszy mnie każda sprzedana praca. Ostatnio miałem okazję sprzedać je do Brazylii i na Kostarykę. Klient widział moje dzieło „Gdańscy Kominiarze” i chciał coś nabyć. Zorganizowałem małą  wystawę i on zdecydował się na intarsję przedstawiającą  zamek w Sztumie. Ujął go z jakiegoś powodu. 

 
Ile prac wykonał pan w czasie tych 50 lat?
Około tysiąca. Mimo że pracowałem zawodowo, to z doskoku tworzyłem intarsję. Ale to tak, jakby pytać zapalonego wędkarza, ile ryb złowił albo ile czasu spędził nad wodą. Moja żona ma pretensje, że mnie ciągle nie ma. Ciągle siedzę w pracowni. Teraz mieszkamy w domu jednorodzinnym więc mam na nią miejsce. Ale i w czasie, gdy mieszkałem w bloku, miałem wynajętą wózkarnię od spółdzielni i tam też tworzyłem piękne rzeczy. Pandemia uniemożliwia kontakt z ludźmi. Miałem ostatnio w Grudziądzu wystawę online. Gadałem do kamery, a to nie to samo. Wystawę jubileuszową będę miał w Domu Kultury w Kaliskach. To też będzie za pośrednictwem internetu, ale chociaż w takiej formie będę mógł pokazać swój dorobek. Wiele prac mam zmagazynowanych w pracowni. 


Osób zajmujących się intarsją nie ma chyba zbyt wielu?
Wiem, że był ktoś w Żninie czy Swarzędzu, ale to środowisko w Polsce jest bardzo rozproszone i niezrzeszone. Kiedyś na zamku Golubiu-Dobrzyniu odbywały się spotkania twórców intarsji, ale i to się skończyło. Dobrze, że dzięki facebookowi mam kontakty z intarsjonistami na całym świecie. Dzięki temu znam swoje miejsce w szeregu. Wiem, że nie jestem najlepszy, ale i nie najgorszy.


Myślał pan o tym, żeby komuś przekazać swoją wiedzę?
Miałem tylko jednego ucznia - kolegę z wojska. Oczywiście byłem w jednostce plastykiem. Podobno panorama Warszawy nadal jest jeszcze w sztabie. On mi przy niej pomagał. 


To może warto byłoby zorganizować warsztaty?
To nie jest takie łatwe. I to nie tylko ze względu na pandemię. Tutaj pracuje się ze skalpelem, więc zajęć nie można organizować dla dzieci, raczej dla młodzieży czy dorosłych. Nie poszukuję tego, ale gdyby mi ktoś to zaproponował, to bym nie odmówił. Nie jestem taki, żeby zabrać swoje tajemnice do grobu. Każdy intarsjonista ma swoje metody. Ja też mogę opowiedzieć o tym, co zrobić, żeby drewno cienko skrawane o grubości 0,8 mm nie pękło.


Nikt z rodziny nie zaraził się tą pasją?
Wnuczki podglądają, ale są jeszcze za młode. Najstarsza jest dopiero w czwartej klasie podstawówki, a wnuk w zerówce. Jeden mój syn jest drzewiarzem, ale intarsja go nie kręci. Drugi tworzy ilustracje do bajek i książek. Jest artystą, ale pracuje w komputerze. Kończył też szkołę fotografiki w Toruniu, więc mam przynajmniej nadwornego fotografa, który zrobi mi profesjonalne zdjęcie nowej intarsji.


O czym pan marzy?
Żebym był zdrowy. Póki co czuję się wyśmienicie. Mam ogromną chęć życia. I żeby jeszcze kilka moich prac ujrzało moje światło dzienne. Żebym mógł tworzyć. Chciałbym mieć jeszcze wystawę w pałacu Radolińskich. Ta w Skarbczyku była piękna, ale tam intarsja miała by więcej „powietrza”. Jeśli tylko dowiem się, że to możliwe biorę deskę kreślarską i rysuję pałac i robię. Mimo że jestem sceptykiem, co do szczepień, to za namową żony zdecydowałem się na szczepienie przeciwko covidowi. Wolę je mieć również dlatego, żebym mógł pojechać do mojej ukochanej Chorwacji. Tam są normalni ludzie, piękna czysta woda. Ja mam rzut kamieniem do Bałtyku, ale to nie to samo. Nad naszym morzem można jedynie pospacerować. Kąpać się tam nie będę, bo nie jestem morsem. Adriatyk jest przyjazny i ma dużą wyporność, więc nawet ja, który jestem słabym pływakiem, dobrze sobie radzę. W jednym miejscu są góry i morze. Wiele z pejzaży, motywów chorwackich, na podstawie fotografii i wspomnień, przeniosłem już na drewno.  Raz byłem w Egipcie, ale żałuję, że dałem się namówić. 


Intarsja, fotografie, podróże. Ma pan jeszcze jakąś pasję? 
Rower. Marzy mi się, żeby wsiąść na jednoślad w Stargardzie i pojechać do mojego szwagra do Jarocina, na Ługi. To trochę z zazdrości wobec dokonań mojego ojca, który w wieku 70 lat potrafił pojechać do Rakoniewic, a to jest dwa razy dalej niż do Poznania. Często jeżdżę z wnuczkami albo samotnie. Lubię też zbierać grzyby. Tutaj na Kociewiu mamy wspaniałe lasy. Lubię przechwalać się na facebooku i drażnić „pyraków” moimi prawdziwkami i czarnymi łebkami.        

 

Dzieła Zenona Pląskowskiego można zobaczyć m.in. na prywatnym profilu facebookowym oraz na stronie: intarsja-plaskowski.blogspot.com.
    

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama