Wilczyniec. Odkryty teren, dwie podrzędne drogi dojazdowe. Zbliżający się samochód widać z daleka, zwłaszcza obcy. Im jestem bliżej, tym dyskretniej uchylają się drzwi i okna. Firanki falują. - Ty chu...! - krzyczy na powitanie jakiś chłopiec.
Marzena z czwórką swoich dzieci trafiła do Wilczyńca pod koniec roku. Znajomi dziwili się, że potrafiła sobie „wydeptać” nowe lokum. Sama poszła do urzędu i złożyła wniosek. Wcześniej mieszkała z mężem, który pił i awanturował się. Nie oszczędzał też maluchów. W końcu udało się zakończyć ten koszmar.
Spośród mieszkańców Wilczyńca co najmniej dwóch preferuje denaturat. Ktoś ma wyrok za znęcanie się nad rodziną, a inny - nad matką. Na palcach jednej dłoni można policzyć tych o spokojnym usposobieniu, którzy nie mają problemu z alkoholem i trafili tam z nie do końca własnej winy. W budynku obok mieszka para wychowująca czteroletnie dziecko. Też nie należą do abstynentów. Nie chcieli jednak trafić do Wilczyńca właśnie ze względu na tamtejsze środowisko. Pisali w tej sprawie wnioski do urzędu. Bezskutecznie.
Gdy zjawiam się w Wilczyńcu drugi raz, natychmiast zostaję zidentyfikowany. Pstrykam serię zdjęć i odjeżdżamy, gdy facet w czerwonej bluzie zbliża się na kilkanaście metrów. - O ch... ci chodzi?! - wrzeszczy. Spora grupa mieszkańców wychodzi na zewnątrz. Pokazują palcami w naszym kierunku. Zbliżamy się jeszcze raz. - W łeb się trzaśnij - zaleca jeden z mężczyzn i schyla się po kamień.
Cała historia tego, dlaczego dzieci trafiły do Wilczyca w aktualnym wydaniu „Gazety Jarocińskiej”.
PIOTR IGNASIAK
Imiona mieszkańców zostały zmienione