Ojciec Antoni Majewski jako neoprezbiter został skierowany do parafii św. Antoniego Padewskiego w Jarocinie. Po miesiącu, na początku sierpnia 2018 decyzją władz zakonnych w związku z potrzebą duszpasterską, która pojawiła się w Barczewie, skierowano go do w okolice Olsztyna. W marcu gościł ponownie w Jarocinie. Z początkiem lipca przeniósł się do klasztoru we Wschowie. Został też Prowincjalnym Animatorem Powołaniowym.
Za każdym razem, gdy daję świadectwo o swoim życiu, serce wali mi jak przed walką. Każdy ma jakieś plany na przyszłość, marzenia. Dzieci chcą być policjantem, strażakiem. Różne mają pomysły. Ja zawsze chciałem walczyć, chciałem się bić. Oglądałem filmy z Brucem Lee czy Jeanem-Claudem Van Dammem. W przerwach reklamowych przed lustrem naśladowałem, ćwiczyłem. Na przerwach ganialiśmy się z kolegami, biliśmy się. To była taka nasza zajawka. Zależało mi na tym, żeby bić się na ulicy. Sprawdzić się w realnej walce.
Gdy dorastałem, zapisałem się na kick-boxing. W moim mieście był klub kickboxingu. Człowiek, który go prowadził, stał na bramce i dobrze się bił. Tam przychodzili ludzie, którzy jeździli na mecze, stali na bramkach albo bili się na dyskotekach i nie tylko. To, czego się nauczyłem, chciałem wypróbować w realu. Bez rękawic, bez czasu, bez sędziego. Jak ktoś się chce bić, to powód i okazja zawsze się znajdą. Po szkole zdarzały się solówki. Jak człowiek idzie na dyskotekę, stara się jak najlepiej wyglądać. Stroi się przed lustrem. Ja przed taką dyskoteką szedłem na siłownię, trening. Rozciągałem się. I zawsze byłem gotowy się bić. Były takie epizody, których się wstydzę. Generalnie byłem w gotowości na jakąś zaczepkę.
Najciekawsze jest to, że ja zawsze byłem osobą religijną. Miałem specyficzny kontakt z Panem Bogiem. Codziennie się modliłem. Nigdy nie opuściłem niedzielnej Eucharystii ani w święta. To jest takim cudem w moim życiu. Nigdy się nie spowiadałem z tego, że opuściłem mszę św.. Imprezowałem do piątej, szóstej rano, a wieczorem na godz. 18.00 szedłem na mszę św.
Byłem na takiej jednej dyskotece, na której wszyscy się bili. Przyjechali goście z wiochy, wyciągnęli bejsbole z bagażnika. Tam była taka regularna wojna. Dostałem wtedy takim wielkim kamlotem w kolano. Nie mogłem chodzić. Zadzwoniłem do kumpli. Mieszkałem na czwartym piętrze. Ściągnęli mnie na dół do samochodu, zawieźli na mszę św. Na Eucharystii myślałem zawsze o wszystkim innym - o jedzeniu, dziewczynach i o tym, co robiłem na dyskotece. Nigdy nie pamiętałem o czym była Ewangelia, pierwsze czytanie. Wszyscy wstawali, to wstawałem. Wszyscy siadali, to ja też siadałem. Byłem zawsze z tyłu, niezauważony. Ale przebywałem zawsze w środowisku Słowa Bożego. Do spowiedzi chodziłem raz, dwa razy do roku. Do komunii św. przystępowałem tylko zaraz po spowiedzi. Nawet jak były jakieś przypały, to pojawiały się refleksje, przemyślenia. Ja żałowałem tego, co się stało. Nie chciałem tego. Ale kierowałem się swoją wolną wolą. Wiedziałem, że nie będę szczęśliwy, ale cały czas to robiłem.
Miałem 19 lat. Byłem na dyskotece. Pod lokalem stało trzech chłopaków. Palili papierosy. Podszedłem do nich. Chciałem papierosa. Jeden z nich odpowiedział mi, że nie mają, ale z jakimś takim lekceważeniem. Wstąpiła we mnie agresja. Była trzecia nad ranem. Pobiłem całą trójkę. Dla nich to był szok. Jeden z nich z rozwalonym łukiem brwiowym, z twarzą zalaną krwią zaczął mnie przepraszać. To był dla mnie przełom. Przypomniały mi się ni stąd ni z owąd słowa Chrystusa: „Cokolwiek uczyliście jednemu z braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”. Później sprawdziłem, że to słowa z Ewangelii św. Mateusza. W tym momencie to wszystko jakoś do mnie dotarło. I poczułem miłość Boga do mnie. Wielu pewnie myśli, że można jej doświadczyć jedynie na modlitwie, w kościele. Ja największą miłość Pana Boga poczułem wtedy, gdy nietrzeźwy, o trzeciej nad ranem, po tym, gdy uderzyłem człowieka i popełniłem wiele grzechów ciężkich. To tak jakby On zszedł z nieba, przytulił mnie mocno i powiedział: „Ja Ciebie kocham ponad wszystko. Obojętnie, co zrobisz, kocham Cię niesamowicie mocno. Oddałem za Ciebie swoje życie. Krew została już przelała. Jesteś dla mnie cudowny, najpiękniejszy”. Popatrzyłem na tego zakrwawionego człowieka i powiedziałem: „Ja Ciebie, Panie Boże, przepraszam”. Nie wiem, co sobie ten człowiek wtedy pomyślał. Ja odszedłem.
Mimo tego doświadczenia, chciałem nadal walczyć. To było przecież to, co kochałem. To, co chciałem robić w życiu. Postanowiłem wyjechać do Warszawy i rozpocząć treningi w jednym z najlepszych klubów kick-boxingu. Myślałem, że nie będę walczył na ulicach, ale na ringu. Rozpocząłem studia na kierunku wychowania fizycznego. Za którymś razem, w 2010 roku udało mi się zdobyć Mistrzostwo Polski w kick-boxingu w kategorii do 74 kg. Miałem wszystko, co młody człowiek może chcieć. Zerwałem z wieloma złymi rzeczami.
Ale moje nawrócenie to był długi proces. Wcześniej, kiedy spowiadałem się tylko raz czy dwa razy w roku, to stojąc w kolejce do konfesjonału przypominałem sobie grzechy, a później, gdy zestresowany szedłem i te, których najbardziej się wstydziłem mówiłem szybko i jak najciszej, żeby tylko kapłan ich nie usłyszał i dał mi rozgrzeszenie. Pamiętam, ze miałem sen, w którym ksiądz w konfesjonale kazał mi kilka razy powtórzyć swoje grzechy. Powiedział mi: „Powiedz to jeszcze raz, ale nie mów tego do mnie tylko do Niego”. I wtedy ujrzałem zakrwawioną, zbolałą twarz Chrystusa. Przeraziłem się i obudziłem. Od tego momentu moja spowiedź wyglądała już inaczej. Co prawda w konfesjonale siedzi kapłan, ale tak naprawdę wyznajemy swoje grzechy Chrystusowi.
Zacząłem czytać życiorysy świętych i interesować się tematyką religijną. Pytałem Boga, co mam zrobić w swoim życiu. Chciałem, żeby dał mi jakiś znak. Przypomniałem sobie, że listem Boga dla nas jest Pismo Święte. Trafiłem na zdanie: „Pójdź za mną”. Ja płakałem, cieszyłem się, ale odrzucałem jednak tę myśl. Jak ja miałbym iść za Bogiem? Na jednej z mszy św. ksiądz w kazaniu mówił: „Jeśli czujesz, że Jezus cię woła zostaw wszystko, co masz, nie bój się. On da ci największe szczęście”. Wtedy byłem rozradowany, pełen szczęścia, ale kiedy wyszedłem z kościoła nie wiedziałem, gdzie mam dalej iść. Nigdy nie byłem ministrantem. Nie znałem żadnego księdza. Nigdy nie miałem z kim porozmawiać o wierze. Pojawił się kolejny problem, gdzie mam iść. Minęło kolejne kilka miesięcy. Aż do czasu, gdy zauważyłem św. Antoniego. Zdałem sobie sprawę, że jego obraz, figurka znajduje się w niemal każdym kościele. Wpisałem w internecie hasło: św. Antoni. Dowiedziałem się, że są franciszkanie. Zadzwoniłem do klasztoru. Przyjechałem na kilka dni, aby rozeznać swoje powołanie. Ale już wtedy wiedziałem, że to jest moje miejsce. Przed postulatem, czyli pierwszym etapem formacji, rozdałem wszystko. Przyjechałem tylko z plecakiem. Poczułem taki pokój serca, który do tej pory mi towarzyszy.
Nadal chcę walczyć, ale teraz ze złem i dla Chrystusa. Nie z drugim człowiekiem. Chcę być jak św. Antoni - Bożym wojownikiem. Jestem dwa lata po święceniach kapłańskich. Ciągle na nowo odkrywam Eucharystię. Kiedyś nudziłem się na mszy św., bo nic z tego nie rozumiałem. Na każdej mszy św. jesteśmy najbliżej nieba. Podczas Przeistoczenia kapłan nie trzyma już opłatka, ale to już jest Ciało Chrystusa. Wtedy przenosimy się do roku 33. Jezus w tym momencie umiera na krzyżu. Jesteśmy razem z Maryją, św. Janem. Jesteśmy wpatrzeni w Chrystusa, który umiera za ciebie z miłości. Dopóki nie doświadczycie tej miłości Bożej, to nie poznacie wiary. Dlatego trzeba prosić o to doświadczenie podczas modlitwy. O doświadczenie żywej, prawdziwej wiary.