Opowieść Kateryny to historia niezwykła. Dramat, któremu dzięki ogromnemu szczęściu i niezwykłej determinacji bohaterki, udało się dopisać happy end.
5:30 nad ranem. Dzwoni telefon. W słuchawce zdenerwowany męski głos. - Kateryna, musisz szybko jechać na stację benzynową zatankować samochód!
- To był mój kolega z pracy. Od razu domyśliłam się, co się stało - wspomina feralny poranek 24 lutego 2022 roku Kateryna Sokolova, do niedawna mieszkanka Mariupola. - W nocy nic nie słyszałam, nie było żadnych syren - Pierwszym miastem, które tego dnia bombardowali był Kijów. Krótko potem wojna dotknęła jednak i nas.
Kiedy Kateryna dojechała na stację benzynową dochodziła 6 rano. Była 2 w kolejce do dystrybutora. Gdy kilkanaście minut później odjeżdżała, sznur samochodów sięgał już końca ulicy.
- Miałam szczęście. Zawiozłam córkę do mamy i pojechałam szybko do pracy. Jeździłam tam jeszcze 2, 3 dni. Potem niemożliwe było już jeździć po mieście - wspomina.
Mariupol jest miastem portowym, usytuowanym nad Morzem Azowskim w obwodzie Donieckim. Przed wojną żyło w nim około 400.000 ludzi. Z uwagi na tlący się tam od 2014 roku konflikt, ci mieszkańcy, którzy mieli swoje domy od strony Doniecka, często słyszeli dochodzące stamtąd odgłosy wystrzałów. Byli do nich przyzwyczajeni.
- Tam zawsze coś się działo. Był to taki cichy konflikt, który tlił się tam od ośmiu lat. Wszyscy zdążyli się przyzwyczaić do dochodzących z tamtego kierunku odgłosów wojny.
Pierwszego dnia inwazji w Mariupolu pracowały jeszcze sklepy. Mieszkańcy w naturalnym odruchu zaczęli wykupywać wszystko to, co pojawiło się na półkach. Po dwóch dniach nie było już prawie nic. Miasto powoli zaczęło pogrążyć się w chaosie wojny. Gdy rozpoczęły się bombardowania, główne ulice szybko zostały pozamykane. Ogrzewanie w mieście wyłączono od razu. Prąd po czterech dniach. Po tygodniu płynąć przestał gaz.
- Żyłam w jednym końcu miasta, moja mama w innym, siostra też gdzie indziej - wspomina tamte chwile Kateryna. - Nie mogłam co chwilę do nich jeździć. Postanowiliśmy więc, że zamieszkamy wszyscy razem u naszej mamy. Miała fajną piwnicę. Pierwszy tydzień nie baliśmy się. Gdy wyły syreny siedzieliśmy wszyscy w pokojach, lecz potem było już strasznie i woleliśmy zejść do piwnicy.
Mieszkanie mamy Kateryny zostało odpowiednio przygotowane na wypadek bombardowania. Zaklejone i zabezpieczone starymi drzwiami okna chroniły mieszkańców przed odłamkami szkła.
- Podczas bombardowań siedzieliśmy wszyscy w korytarzu, albo w łazience, gdzie nie ma okien. Było bardzo zimno. To był początek marca. Na dworze -10, -7 stopni. U nas jest dużo chłodniejszy klimat niż w Jarocinie. Nie było ogrzewania, więc temperaturę w domu mieliśmy tylko nieco wyższą niż na zewnątrz - wspomina.
Mama zaczęła krzyczeć: Uciekajcie!
Z dnia na dzień sytuacja mieszkańców miasta stawała się coraz bardziej dramatyczna.Tuż przed wyjazdem Kateryny z Mariupola Rosjanie zbombardowali znajdujący się w centrum miasta Teatr. Pod gruzami budynku zginęło wtedy 300 osób. Na ulicach obrazy jak z Apokalipsy. Leżące przy drogach trupy ludzi, podziurawione samochody, ziejące pustką okien, poczerniałe bloki. Rozstrzelani ludzie, rozstrzelane samochody, rozstrzelane domy. W podwórkach i na trawnikach prowizoryczne, płytkie groby. Agonia mordowanego miasta. Dzień po dniu, dom po domu, kwartał po kwartale, ulica po ulicy. Mariupol -. piekło, którego już nie ma.
- To było straszne - wspomina. - Gdy walki nasiliły się, niemożliwe było opuścić piwnicę. Bili się niemal non stop. Zdarzały się jednak krótkie przerwy, w których ludzie mogli wyjść ze swych schronów na ulicę, by chociaż ugotować sobie tam ciepły posiłek. Ostatniego dnia, gdy zaczęli walczyć, spadłam ze schodów i skręciłam mocno nogę. Moja mama zaczęła wtedy krzyczeć : “Uchadi! Uchadi!” (uciekajcie).
Wszystkie samochody, które ludzie postawili na podwórku domu, w którym mieszkała Kateryna, były rozwalone. Los jednak i tym razem okazał się dla niej łaskawy. Gdy wprowadzała się w pierwszych dniach wojny do mamy, przed jej blokiem nie było już wolnego miejsca. Zaparkowała więc swoje auto nieco dalej, tam, gdzie nie było drzew. To okazało się być kluczowe. Samochód przetrwał i pomimo ciężkiego ostrzału - autu nic się nie stało.
- To był 16 marca - opowiada -. Z Kijowa większość ludzi wyjechała już 25, 26 lutego. My nie mogliśmy tego zrobić wcześniej. Ruscy nie puszczali. Moja mama była strasznie zestresowana. Wsiedliśmy do mojego Nissana Note nie wiedząc, czy uda nam się wyjechać z miasta , czy też nie. Przypadkowo dowiedzieliśmy się od ludzi, którzy mieli odwagę chodzić po Mariupolu, że widzieli niedaleko jadącą kolumnę samochodów. Ruszyliśmy więc za nimi. Udało się.
Gubernator obwodu donieckiego - Pawło Kyryłenko - zaapelował do kierowców wyjeżdżających własnym środkiem transportu przez tzw. zielony korytarz, aby zabierali ze sobą jak najwięcej ludzi. Trasa korytarza humanitarnego prowadziła do Zaporoża.
Bus z napisem Warta Poznań
Oprócz Kateryny i jej córki w samochodzie znalazło się miejsce także dla jej ojca, siostry z synem, sasiadki z dwójką dzieci oraz mamy. Jeżdżąc samochodem tylko do pracy, Kateryna zużyła bardzo mało paliwa, dlatego też udało jej się dojechać bez dodatkowego tankowania aż do Zaporoża. Do granicy z Polską dotarli po 4 dniach. W Ukrainie jest zakaz jazdy nocą. Po przekroczeniu granicy pierwszą miejscowością, która przyjmowała uchodźców była wieś Lubycza Królewska.
- Nie czekaliśmy długo na granicy, bo to był już 20 marca - wspomina.
Katerynie trudno było na początku przyzwyczaić się w Polsce do nowych warunków. W dzień była zdezorientowana. W nocy nie mogła spać.
- Nie było wojny, straży, żołnierzy, a ja musiałam się sama nami wszystkim zająć - relacjonuje. - W ośrodku pomocy w Lubyczy pani siedząca za stolikiem długo zastanawiała się dokąd nas wysłać - “Kraków nie, Warszawa nie, teraz dużo ludzi przyjmuje Łódź. Poczekaj, zaraz tutaj przyjedzie po ludzi duży bus i ty po prostu będziesz za nimi jechać” - powiedziała - I przyjechał z napisem Warta Poznań - wspomina ze śmiechem.
Popularności Polski jako kraju docelowego dla uchodźców z Ukrainy powoduje, iż obywatele tego państwa przodują w statystykach osiedlania się i podejmowania pracy w naszym kraju. W nieco ponad 26 tysięcznym Jarocinie mieszka dziś i pracuje około 3 tysięcy Ukraińców i Ukrainek.
Uciekinierzy zza wschodniej granicy nie mają większych problemów z komunikacją z Polakami czy też adaptacją do nowych warunków życia. Sytuacji tej sprzyja nie tylko bliskość geograficzna, ale i kulturowa. Na obczyźnie jednak życiem ich rządzi często ślepy przypadek.
- Przed odjazdem rozmawiałam z kierowcą autobusu- wspomina - Zaproponował, abyśmy wymienili się numerami telefonów. Umówiliśmy się, że gdybym źle skręciła, będzie mógł się wtedy ze mną skontaktować. Pojechaliśmy, a ja oczywiście, gdzieś na rondzie pod Warszawą zgubiłam się. Miałam już wtedy wszystkiego dość. Ale Dawid - bo tak miał na imię kierowca - zadzwonił do mnie i powiedział: ty do żadnej Łodzi nie pojedziesz i od razu skontaktował się z żoną, aby ta przygotowała nam pokój. Dawid mieszka Solcu Wielkopolskim. Gościliśmy u niego dwa i pół miesiąca - opowiada.
Kateryna zdaje sobie sprawę, iż podstawową umiejętnością niezbędną do tego, by rozpocząć samodzielne życie w nowym kraju, jest znajomość języka. Od tego bowiem w ogromnej mierze, zależy nawiązanie bezpośrednich kontaktów z nowym otoczeniem, czy też znalezienie pracy.
- Znam angielski, ale wiedziałam, że muszę uczyć się polskiego - mówi. - Rozumiałam od początku to, co do mnie mówią, ale było mi wstyd zacząć mówić po polsku. Z początku chodziłam do szkoły językowej w Środzie Wlkp. ale potem zaczęłam się uczyć sama. Oglądałam nawet filmy bez tłumaczenia, takie jak Ogniem i Mieczem - opowiada śmiejąc się - Któregoś razu pojechałam z Dawidem do Jarocina. Miał tutaj jakąś sprawę do załatwienia. Wjechaliśmy na rondo, a ja od razu uuu….. fajne miasto. Podoba mi się! Była wtedy co prawda bardzo brzydka pogoda, ale i tak mi się spodobało. No to Dawid mówi: ‘“dawaj, napiszemy do burmistrza twoje CV’.
Bóg dał szansę na zbudowanie wszystkiego od nowa
Kateryna studiowała na Donieckim Państwowym Uniwersytecie Zarządzania. Przed wojną w Ukrainie była asystentką mera Mariupola oraz wykładowcą w Mariupol State University w Katedrze Hotelarstwa i Gastronomi. Wysłała więc swoje CV burmistrzowi Jarocina, a ten po niecałym tygodniu zaprosił ją do siebie na spotkanie.
Dziś jest pełnomocnikiem ds.uchodźców i pomocy humanitarnej dla obywateli Ukrainy w Jarocinie. “Dostać coś, przywieźć, ogarnąć czy też zorganizować - to jest praca w której czuje się najlepiej - mówi. Od kilku miesięcy Kateryna - lub jak często każe się do siebie zwracać - Kasia - wraz ze swoją córką Mariią wynajmuje mieszkanie na coraz to bardziej multikulturowym Osiedlu Konstytucji. Wojna rozdzieliła jednak rodzinę. Jej siostra oraz mama, która podjęła pracę, pozostały w Solcu Wielkopolskim. Choć Kateryna pochodzi z Mariupola, nie ma wrażenia, że mieszkając w Jarocinie, żyje w małym mieście. Lubi, kameralne miejscowości, jednak wspominając swoje rodzinne miasto poważnieje.
- Nie mam do czego wrócić - mówi patrząc w okno. - Mój dom zawalony. Z resztą ja nie pojadę tam dopóki Mariupol nie powróci do Ukrainy. Wszystkie nasze bloki w których mieszkaliśmy zostały zrównane z ziemią. No nie ma dosłownie nic, zero. Blok w którym mieszkała moja mama spłonął - zamyśla się na chwilę marszcząc brwi - Zaczynam teraz tutaj wszystko od początku. Chcę aby moja córka mieszkała w Unii, miała tu fajną pracę i zawód. Cieszę się że wszyscy żyjemy. To najważniejsze. Jeżeli masz ręce do pracy to wszystko możesz potem kupić. Bóg zachował mnie przy życiu. Dał mi drugą szansę, dlatego buduję tu wszystko od nowa. Teraz tu żyję.
ZOBACZ TEŻ
Szanowni Internauci. Komentujcie, dyskutujcie, przedstawiajcie swoje argumenty, wymieniajcie poglądy - po to jest nasze forum i możliwość dodawania komentarzy. Prosimy jednak o merytoryczną dyskusję, o rezygnację z wzajemnego obrażania, pomawiania itp. Szanujmy się.