Jarocin. Ratują życie ludzkie od siedemdziesięciu lat. Pogotowie Ratunkowe w Jarocinie obchodziło jubileusz.
- Kroplówkę trzeba było trzymać poza karetką. Otwieraliśmy tylną szybę. Rękę wyciągało się do góry i tak się ją trzymało. Czasami w ten sposób jechało się kilkadziesiąt kilometrów - wspomina dawne lata w pogotowiu ratunkowym w Jarocinie Piotr Szmańda, były sanitariusz, który jeździł w karetce blisko ćwierć wieku
Pandemia COVID-19 stała się największym wyzwaniem dla polskiego systemu opieki zdrowotnej, a zwłaszcza dla pogotowia ratunkowego. Lekarze i ratownicy medyczni pracują pod dużą presją. Jest to pierwszy front walki z epidemią.
Miniony rok był trudny dla jarocińskiego pogotowia, ale i szczególnie ważny. 1 maja 2020 roku minęło 70 lat, od kiedy na ulice Jarocina wyjechała pierwsza karetka. Na przestrzeni tych siedmiu dekad przeszło ogromną transformację. Poza ratowaniem życia i zdrowia ludzkiego zmieniło się wszystko: siedziby, nazwa, organizacja pracy, a w szczególności sprzęt.
- Powiatowa Stacja Pogotowia Ratunkowego w Jarocinie powstała jako jednostka samodzielna na bazie PCK. Siedzibą stacji był barak przy ul. 1 Maja, będący w okropnym stanie technicznym. Pomieszczenia były zagrzybione, podłogi uginały się pod chodzącymi, wyposażenie bardzo skąpe. Personel składał się z etatowych pracowników: jednego lekarza, dyspozytorek, sanitariuszy, pracownika administracyjnego, księgowej i lekarzy dyżurnych, zatrudnionych w wymiarze godzinowym - wspomina początki lekarz Stanisław Spychał, były kierownik pogotowia w latach 1967-1973.
Żona rodziła w domu, a mąż uciekł
Pierwszą karetką była skoda, a potem warszawy. Ich wyposażenie stanowiły nosze i torba lekarska. Podobnie jak i teraz nie było zbyt wielu chętnych do pracy.
- Na stanowiskach sanitariuszy zatrudniani byli najczęściej młodzi mężczyźni o różnym wykształceniu i przygotowaniu w udzielaniu pierwszej pomocy. Przechodzili dodatkowe przeszkolenia w zakresie pomocy przedlekarskiej. Wówczas nie było jeszcze zawodu „ratownik medyczny”. Bywały niekiedy transporty kobiet ciężarnych w okresie akcji porodowej bez lekarza i wówczas musieli sobie sami radzić z rodzącą - opowiada lekarz.
Najmłodszym z nich był Piotr Szmańda. Pracę w stacji rozpoczął w wieku 18 lat po ukończeniu szkoły zawodowej. Doskonale pamięta poród, który odbierał w domu.
- Ze szpitala odwoziliśmy do Kurcewa jakąś babcię. Nasza karetka była najbliżej Lubini Małej. Lekarz był na wyjeździe w Jaraczewie. „Lecieliśmy” tam na sygnale. Wpadliśmy do domu, kobieta leżała na tapczanie i krzyczała, a mąż uciekł, jak to wszystko zobaczył. Kobieta urodziła, zabraliśmy ją do szpitala - opowiada.
Od warszawy do mercedesa
Łatwo też nie mieli kierowcy. Zanim usiedli za kierownicą ambulansu, jeździli na tzw. sanitarce. Obsługiwali ośrodki zdrowia w Kotlinie, Jaraczewie i Żerkowie. Topografię powiatu musieli znać jak własną kieszeń. Tak właśnie pierwsze kroki w pogotowiu stawiał Ryszard Raźniak. Rozpoczynał od warszawy.
- W 1974 roku dostałem pierwszego fiata 125p kombi. Ogólnie miałem ich siedem. Fiaty odbieraliśmy je z FSO w Warszawie, a następnie jechaliśmy do Lublina, aby przerobili na karetki. Potem jak wprowadzono karetki „R”, to jeździłem Lublinem, a na końcu dostałem mercedesa - wspomina z sentymentem, były już kierowca, który przepracował blisko 34 lata.
Prawie każdy z pojazdów ugrzązł w błocie lub śniegu.
- Był środek nocy, trzaskający mróz, jechaliśmy na wizytę domową z „wieczorynki” i na drodze Wilkowyja - Radlin zakopaliśmy się w śniegu. Pani doktor popychała karetkę i jakoś udało się wyjechać - przypomina sobie Eugeniusz Stratyński.
Czasami z opresji ratowali ich rolnicy.
- To nie były takie czasy jak teraz, że przyjedzie straż pożarna. Osobiście miałem taką sytuację w Lgowie, w nocy zakopałem się w śniegu. Dopukałem się do jednego rolnika. Był niezadowolony, ale wziął traktor i wyciągnął. Ludzie przeważnie pomagali pogotowiu, bo nigdy nie wiadomo, co na kogo trafi - opowiada kolejny szofer z naszego pogotowia.
Dużym utrudnieniem był brak łączności między dyspozytorem a karetką.
- Bywały przypadki, że w ciągu dyżuru wyjeżdżało się po kilka razy do tej samej miejscowości. Dopiero po paru latach pogotowie otrzymało radiostację, co w znacznym stopniu ułatwiło pracę i dało możliwość kierowania karetki, będącej w terenie, do nagłego przypadku - przypomina sobie doktor Spychał.
Kroplówka poza karetką
- Wtedy wszystko wyglądało zupełnie inaczej. W fiacie nie było miejsca nawet na powieszenie kroplówki. Trzeba było ją trzymać poza karetką. Otwieraliśmy tylną szybę, rękę wyciągało się do góry i tak się ją trzymało. Czasami jechaliśmy w ten sposób kilkadziesiąt kilometrów, np. z Komorza do Jarocina - przywołuje wspomnienia Piotr Szmańda.
Jarocińskie pogotowie ratunkowe przez te wszystkie lata było i zawsze jest gotowe do ratowania ludzkiego życia - nawet w najtrudniejszych warunkach.
- Pojechaliśmy do Ruska. Młody rzeźnik, miał około 30 lat „dostał na głowę”. Wszedł na stodołę ze skośnym dachem i sobie tam siedział. Najprawdopodobniej chciał skoczyć. Pod tym budynkiem była jeszcze jakaś słoma czy gnojówka. Z panią doktor Lisiecką wchodziliśmy po drabinie na dach, aby mu podać zastrzyki. To była jedna z lepszych akcji. Uratowaliśmy go. Potem woziliśmy go do Gniezna. Opowiadał nam, że nie mógł się pogodzić z tym, że tak zabijają krowy - przywołuje pan Piotr.
O dzisiejszej sytuacji, kiedy do poszkodowanych jako pierwsi docierają strażacy ze specjalistycznym sprzętem, torują drogę, mogli tylko pomarzyć.
- W Witaszycach walnął tir w most na drodze do kopalni gliny. Tir z naczepą wywrócił się, leżał na boku, ropa wyciekła, groziło to pożarem. Najpierw do tego kierowcy weszła pani doktor, a potem ja i razem go wyciągaliśmy - wraca pamięcią.
Ludzie chcieli lekarza w karetce
Ogromny wpływ na rozwój pogotowia miały zmiany społeczno-gospodarcze.
- W 1995 r. dostaliśmy lublina, w którym był defibrylator i respirator - przypomina sobie Czesław Łapczyński.
Niesasowity skok cywilizacyjny nastąpił w XXI wieku, kiedy to ustawą z 2006 r. o Państwowym Ratownictwie Medycznym zmieniono się oblicze doraźnej pomocy medycznej. Wtedy pracę w pogotowiu zaczęły podejmować młode osoby z wyższym wykształceniem lub licencjatem, a pozostali byli zobowiązani do uzupełniania wykształcenia.
W jednym z dwóch Zespołów Ratownictwa Medycznego zaczęli jeździć ratownicy medyczni bez lekarza. Medycy przyznają, że początki były trudne, bo ludzie długo nie mogli się przyzwyczaić, że w ambulansie nie zawsze musi być lekarz.
- Jeszcze 15 lat temu było to nie do pomyślenia, jak karetka może przyjechać bez lekarza. Ludzie pytali: „Kto z was jest lekarzem? Kto będzie decydował?” Dzisiaj powoli staje się to normą - uważa Tomasz Raźniak.
Oddziałowa ze Srebrnym Krzyżem za zasługi Pomimo ciągłego braku pieniędzy, z którymi boryka się polski system ochrony zdrowia Zespoły Ratownictwa Medycznego są wyposażane w coraz lepszy sprzęt. W karetkach są respiratory, defibrylatory, EKG z możliwością przekazywania danych w drodze teletransmisji bezpośrednio do oddziału kardiologicznego w Pleszewie. To tam lekarz dyżurujący zdecyduje, czy pacjent wymaga hospitalizacji na specjalistycznym oddziale.
- Teraz w karetce mamy mały szpital - ocenia Czesław Łapczyński, ratownik medyczny.
Przez te wszystkie lata były doskonalone procedury przyjmowania zgłoszeń i dysponowania zespołami. Dzisiaj ratownicy otrzymują zlecenie wyjazdu na tablet w formie elektronicznej. W nim też wypełniają dokumentację pacjenta.
- Trzeba było odpowiednio rozmawiać, zbierać wywiad. Dla mnie było to początkowo trudne, tym bardziej, że byłam najmłodszą dyspozytorką - mówi Anna Walczak, dyspozytorka i wieloletnia oddziałowa ZRM i SOR-u w Jarocinie. - Najtrudniejsze w pracy dyspozytora było podjęcie decyzji, gdzie ma jechać jedna jedyna karetka z lekarzem. Czasem sytuacje były bardzo nieprzyjemne - dodaje pani Anna, która została odznaczona Srebrnym Krzyżem za Zasługi dla Województwa Wielkopolskiego. - W 2015 roku, jak odchodziłam na emeryturę, byłam najstarszą pielęgniarką w szpitalu. Byłam prawie taką matką wszystkich ludzi, którzy tam pracowali - śmieje się była oddziałowa.
Dziecko pod samochodem, mózg na asfalcie, kierowca bez głowy
Ludzkie życie ratują kilka razy dziennie. Towarzyszą im dramaty, które trudno wymazać z pamięci.
- Pamiętam dziewczynkę, którą przejechała babcia traktorem. Wtedy cały zespół miał łzy w oczach. Najgorsza była ta bezsilność, bezradność, że nie możemy jej pomóc - przeżywa Czesław Łapczyński.
W Witaszycach na feralnym zakręcie drogi krajowej nr 11 wypadek miała rodzina z Ostrowa Wielkopolskiego.
- Wylecieli łuku. Ojciec zginął, a małe dziecko leżało pod samochodem… Żyło - sięga myślami wstecz Piotr Szmańda.
Kilka lat temu w Lubini Małej samochód przejechał nieoświetlonego pieszego.
- Szukaliśmy ciała, głowa była cała zmiażdżona, w jednym miejscu leżał kawałek mózgu, w drugim jeszcze inna część … - urywa Jan Szymczak.
I szybko dodaje:
- Człowiek przyzwyczai się do wszystkiego: krwi, krzyku - zapewnia.
Kilkadziesiąt lat temu w Witaszycach na śliskiej drodze auto osobowe wbiło się wprost pod ciężarówkę.
- Kierowcy osobówki odcięło… głowę. Z kolei w Kotlinie ojciec zabił syna. Wbił mu nóż w plecy. Syn nie żył, a ojciec uciekł - wraca pamięcią do wyjazdu sprzed kilkunastu lat Ryszard Raźniak.
Jest śmierć, a za chwilę poród
Nieustanie ścigają się z czasem. Zawsze są na „stand by’u”. Niektórzy wręcz twierdzą, że „kochają tę robotę” i nie zamieniliby jej na inną.
- Karetka to była moja pasja, moja miłość - mówi Czesław Łapczyński, który przez 24 lata jeździł w ambulansie, a od 2014 pracuje na SOR-ze.
- Ciągle dzieje się coś nowego. Każdy wyjazd jest inny i nigdy nie wiemy do końca, co nas czeka. Każde uratowane życie daje ogromną satysfakcję - podkreśla.
- Praca w SOR-ze a w karetce to są zupełnie inne sprawy. Tam byłem w terenie. Tutaj jestem zamknięty w czterech ścianach. Chociaż też jest ciekawa, bo widzę pacjenta, „jak wraca do siebie” - zaznacza ratownik.
Co jest najtrudniejsze w tej pracy?
- Trzeba być odpornym na ból, cierpienie, śmierć. Non stop mamy z tym styczność. Co chwilę coś się zmienia. Jest śmierć, a za chwilę poród, a to są skrajne sytuacje - zawiesza na chwilę głos Czesław Łapczyński.
Sceny jak z filmów o Powstaniu Warszawskim
Przez siedem dekad przez jarocińskie pogotowie przewinęło się dziesiątki osób. Trudno ich dzisiaj wszystkich zliczyć. Część pracowników kontynuuje swoje rodzinne tradycje. Tak jest w przypadku rodziny Raźniaków.
- Syn przychodził do mnie do pracy. Niektórzy sanitariusze mówili do niego: „Ty też chyba będziesz pracował w pogotowiu”. Spróbował, spodobało mu się i tak już został - mówi dumny Ryszard Raźniak, którego brat również jeździł w pogotowiu.
- Zawsze mi w głowie świtało, że prędzej czy później trafię do pogotowia - dorzuca junior.
Szybko się przekonał, że praca w pogotowiu to ekstremalne wyzwania.
- To był 1994 rok, pierwszy rok mojej pracy. W czasie festiwalu doszło do słynnej zadymy w amfiteatrze. Woziliśmy rannych. Pamiętam, jak do nysy zabieraliśmy po 7 i 8 osób. Non stop jeździliśmy do szpitala. Nie było już ich gdzie kłaść. Leżeli na korytarzu, na niskich noszach z ranami głowy. Ich widok przypominał mi sceny z filmów o Powstaniu Warszawskim - wspomina Tomasz Raźniak feralny dyżur sprzed 26 lat.
Pacjent ugryzł sanitariusza w palec Piotra Szmańdę do pracy w jarocińskiej stacji wciągnął brat.
- Długo razem nie popracowaliśmy. Zginął 17 stycznia w 1983 roku. Jechali z Kalisza z krwią. W Piekarzwie pijany kierowca syrenki wyjechał im spod knajpy, zderzyli się. Brat zginął na miejscu. Jak dzisiaj pamiętam, jak schodziłem z nocki, a on mnie zmieniał. Jeszcze pytał się: „Idziesz prosto do domu?”. Ostatni raz … - rozpamiętuje.
Pracownicy ochrony zdrowia od zawsze musieli się zmagać z agresją ze strony pacjentów.
- Jednego pacjenta zbieraliśmy z ulicy Hallera. Ugryzł mnie w palec. Lekarz zrobił mi opatrunek. Rano się obudziłem, a na palcu urosła mi „piramida”. Pobiegłem do lekarza, żeby dowiedzieć się, co jest grane. Lekarz powiedział, że trzeba pobrać próbkę krwi i wysłać do badań, bo ten pacjent ma HIV. Wszystko dobrze się skończyło - opowiada Piotra Szmańda.
Niemal codziennie są obrzucani wulgaryzmami.
- To po nas spływa tak jak po rynnie albo kaczce. Te wszystkie epitety nie robią na nas wrażenia, ale niestety to jest przykre - ubolewa Paweł Janowski, ratownik.
Bywa tak, że pacjenci gonią medyków z siekierami, duszą, kopią lub rzucają w nich tym, co mają pod ręką, demolują karetki.
- Bardzo miłe jest usłyszeć, a zdarza się to rzadko, zwykłe słowo: „Dziękuje”. Wtedy lepiej się czuję, jakbym wygrał piątkę w Mini Lotka - ocenia Paweł Janowski.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.