reklama

Pokonali wirusa. "Najbardziej bałam się nocy. Nie spałam. Czekałam, kiedy nadejdą duszności... "

Opublikowano:
Autor:

Pokonali wirusa. "Najbardziej bałam się nocy. Nie spałam. Czekałam, kiedy nadejdą duszności... " - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości

Jarocin. Koronawirus. Wygrali ze śmiertelnym wirusem. Jak wyglądają historie jarociniaków, którzy pokonali COVID-19?

 

- Straszny ból rozrywał mi plecy. W nocy nie spałam i czekałam, kiedy przyjdą duszności - opowiada pani Małgorzata z Jarocina.

- To, co się dzieje z człowiekiem w czasie koronawirusa jest czymś strasznym. Człowieka paraliżuje strach - przyznaje Katarzyna Szymkowiak, wicestarosta jarociński. 

 

 

Jak wyglądają historie jarociniaków, którzy pokonali COVID-19?

 

 

Kilka osób podzieliło się z nami swoimi historiami, jak zmaga się z groźnym wisusem lub jak go pokonało. Wszyscy zgodnie twierdzą, że koronawirus, to nie bujda, tym bardziej, że ostatnio przybiera na sile, również w naszym powiecie.

 

Zakażenie

 

 

Jeszcze kilka miesięcy temu nie było problemu z ustaleniem źródła zakażenia. Tak było w przypadku pacjentki „zero”, która zaraziła się w pracy - w szpitalu opiekując się chorą kobietą na oddziale.

- Byłam na dyżurze na oddziale wewnętrznym szpitala w Puszczykowie i miałam bezpośredni kontakt z osobą, która okazała się pacjentką „zero” w Wielkopolsce. Wchodziłam do niej na salę, pobierałam wymaz, podłączałam kroplówki. Niestety, nie z takim zabezpieczeniem, jak powinno się wchodzić. Za dwa dni dowiedziałam się, że ta pani ma wynik dodatni - opowiadała w wywiadzie dla „Gazety” pielęgniarka z Jarocina.

 

 

29-letnia pani Sylwia z Jarocina trafiła z udarem na oddział neurologiczny Szpitala Zespolonego w Kaliszu. W przedostatnim dniu jej pobytu w lecznicy okazało się, że wirusa z Chin wykryto u jednego z pacjentów. Niestety test potwierdził też zakażenie i u jarocinianki. Wraz ze wzrostem zachorowań coraz trudniej określić, gdzie mogło dojść do zakażenia.

- Mam pewne przypuszczenia. Kojarzę sobie, że był u mnie po pomidory mężczyzna, który miał taki dziwny kaszel. Podejrzewam, że od niego mogłem się zarazić, ale nie jestem tego pewien na sto procent - mówi Stefan Taczała, były kotliński radny, sołtys Parzewa.

 

 

Z kolei wicestarosta Katarzyna Szymkowiak od samego początku pandemii bardzo poważnie podchodziła do reżimu sanitarnego. Nosiła maseczkę, rękawiczki, używała środków dezynfekcyjnych. To nie ustrzegło jej jednak przed zakażeniem. Nawet nie próbuje dochodzić, gdzie mogła go złapać. Podobnie było w przypadku 50-letniej nauczycielki.

 

- Nie wiem, gdzie i kiedy doszło do niego - przyznaje pani Małgorzata.

 

 

Choroba

 

Jak zaczynała się choroba? I jak przebiegała? Każdy zapamiętał to inaczej Pielęgniarka zatrudniona w szpitalu w Puszczykowie była już niemal pewna, że nie zaraziła się od chorej pacjentki.

 

- W szóstym dniu kwarantanny miałam pobrany wymaz, a wynik był ujemny. Nagle w trzynastym dniu kwarantanny dostałam pierwsze objawy - bóle mięśni, ból głowy i wieczorem miałam 38 stopni gorączki - opowiada.

 

 

Potem było już tylko gorzej. Nie chcieli jej przyjąć do szpitala przy ul. Szwajcarskiej w Poznaniu, bo w systemie figurowała jako osoba z ujemnym wynikiem. Zdesperowana pojechała do szpitala w Puszczykowie, gdzie badania wykazały, że ma śródmiąższowe zapalenie płuc. Znów odbiła się od drzwi szpitala na Szwajcarskiej. Na oddział trafiła dopiero po interwencji lekarza z Puszczykowa.

 

- Przez dwa dni na przykład nie miałam ani węchu, ani smaku. Miałam biegunkę. Jeden dzień miałam bardzo krytyczny, ale na szczęście nie było aż tak źle i nie musiałam korzystać z tlenu - opisuje.

 

 

Tego doświadczyła za to 52-letnia nauczycielka z Jarocina.

 

 

- Najpierw lekarz rodzinny zapisał mi antybiotyk. Leczył u mnie grypę. Zgłaszałam duszności i wysoką gorączkę. Nie dostałam skierowania na test, choć mówiłam, że miałam kontakt z osobą zarażoną. Jak zaczęłam się dusić, to mąż zawiózł mnie do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego w Jarocinie. Ostatecznie wylądowałam w szpitalu w Poznaniu. Było coraz gorzej. Bałam się, że się uduszę… Myślałam, że już koniec ze mną. W szpitalu podali mi jakieś leki, dostałam tlen - cieszy się pani Justyna.

 

 

Chorobę dość ciężko w izolacji domowej przechodzi 50-letnia nauczycielka.

 

- Straszny ból rozrywał mi plecy, okropnie bolały mnie mięśnie. Miałam temparaturę 37,5. Potwornie się męczyłam, nie mogłam podejść pod schody. Jak już przyszła utrata węchu i smaku, to już wiedziałam, że to jest COVID-19. Węchu nie odzyskałam do dzisiaj - opowiada pani Małgorzata.

 

 

 

- Rozpoczęło się od silnego bólu w plecach. Miałam wrażenie jakby ktoś mi skopał plecy. Potwornie bolały mnie też nogi i ręce. Towarzyszyła mi też wysoka gorączka 39,6 stopnia. Leżałam plackiem - przypomina sobie zastępca starosty jarocińskiego.

 

 

Te objawy utrzymywały się przez cztery dni. Piątego dnia ból trochę zelżał i częściowo spadła temperatura.

 

Choroba nie oszczędziła też młodego i jednego z bardziej wysportowanych samorządowców jarocińskich Bartosza Walczaka.

 

- Przebieg można porównać do sinusoidy. Początkowo nie miałem żadnych objawów, poza lekką utratą węchu i smaku - przyznaje wicebumistrz Jarocina.

 

 

Potem było już dużo gorzej. Zastępca włodarza miasta był słaby, miał zawroty i bóle głowy oraz lekki kaszel.

- Pomimo tego, że staram się utrzymywać kondycję fizyczną, biegam, mam już trudności z oddychaniem - wyznaje.

 

 

Z kolei pan Łukasz, ratownik w jarocińskim szpitalu, na trzy dni stracił smak i węch, a jego syn przechodził chorobę bezobjawowo.

 

Izolacja

 

 

 

Prócz dolegliwości fizycznych chorzy w samotności muszą się zmagać ze strachem o życie i zdrowie, izolacja daje się wszystkim we znaki, na dodatek czas płynie bardzo wolno.

 

- Nadal odczuwam lęk, czy nie przyjdą inne objawy, np. duszności lub kaszel. W nocy nie spałam i czekałam, kiedy nadejdą duszności. Lekarz rodzinny zapisał mi tylko rutinoscorbin i na tym się skończyło. Zarzyjaźniona lekarska poradziła mi, abym kupiła pulsoksymetr i badała sobie natlenienie krwi, czyli saturację. Mierzyłam sobie co jakiś czas i byłam spokojna, że nie jest jeszcze tak źle - mówi pani Małgorzata łamiącym się głosem.

 

 

Z kolei 29-letnia jarocinianka, która chorobę przechodziła łagodnie nie była w stanie dłużej niż dwa dni znieść pobytu w izolatce na oddziale zakaźnym szpitala przy ul. Toruńskiej w Kaliszu. Tylko w momencie przyjęcia był u niej lekarz i pielęgniarka. Potem personel kontaktował się z nią przez telefon. Sama mierzyła sobie temperaturę i podawała pielęgniarkom. Posiłki zostawiono jej przed drzwiami. Ostatecznie mąż z dziećmi wyprowadził się do rodziny, a ona wróciła do domu. Problemy z pobieraniem wymazu sprawiły, że na kwarantannie była aż… 27 dni.

 

 

Pan Paweł w zamknięciu przebywał jeszcze dłużej, bo 35 dni. Kiedy dowiedział się o chorobie, zdecydował się na pobyt w izolatorium w Poznaniu.

 

- Telefon komórkowy z internetem to było moje jedyne okno na świat. W więzieniu mają lepsze warunki - żali się. Wtedy opuszczenie placówki było uwarunkowane uzyskaniem dwóch z rzędu negatywnych testów. - Ja miałem negatywny, pozytywny. Kolejnym razem negatywny lub wątpliwy i tak w kółko - opowiada.

 

 

Ozdrowienie
 


Nasi rozmówcy zgodnie twierdzą, że ważne w czasie choroby jest nastawienie psychiczne, nie wolno się załamywać, pomimo krytycznych momentów, to każdy z całych sił powinien się skupić na walce ze śmiertelnym przeciwnikiem.

 

- Kiedy już tylko się wzmocniłam, to prałam wszystkie rzeczy, wietrzyłam mieszkanie i bardzo dużo piłam wody, herbaty owocowej, antywirusowej, aby pokonać tego „dziada” - podkreśla Katarzyna Szymkowiak.

 

Dodaje, że jeszcze nie wróciła do formy sprzed choroby. Niektórzy powikłania odczuwają nawet po upływnie kilkudziesięciu tygodni od momentu, kiedy zostali uznani za ozdrowieńców. Tak się w przypadku pana Pawła. Choć chorował w lipcu, to nadal nie odzyskał smaku i węchu.

 

- To jest bardzo dziwne uczucie. Nawet nie wiem, jak je określić. Nie ma żadnej przyjemności z jedzenia. Bardzo trudno jest coś też ugotować - ubolewa.

 

 

Ratownik z jarocińskiego szpitala czuje się dobrze, ale na długo zapamięta chwilę, jak wraz z synem wychodził z izolatorium.

 

- W porze obiadowej żołnierze wyprowadzili nas z hotelu, bo samemu nie można było wychodzić. Z dużą radością opuściliśmy to miejsce, tym bardziej, że czekała na nas rodzina - przypomina sobie.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE