W tym roku pani Jadwiga skończy 86 lat. Przez dwa miesiące była chora na Covid-19. Obecnie powoli wraca do zdrowia u najmłodszej córki Lucyny w Jarocinie, ale już myśli o powrocie do Radlina, w którym ma swój dom.
Gdy wybuchła wojna miała 4 lata. Ojciec pani Jadwigi na wojnę wyruszał z Pleszewa. Później walczył pod Lwowem i trafił do niewoli. Miał być wywieziony do Rosji.
- Żołnierze zrobili dziurę w podłodze wagonu i wyskakiwali z niego. Strzelano do nich. Części udało się uciec, ale wpadli w ręce Niemców. Wywieziono ich do Buchenwaldu. Tam był straszny głód. Robotników zabierano do Rzeszy. Tata pojechał do Exdorfu i tam był do końca wojny. Później jakoś udało się połączyć rodzinę. Pamiętam, że gdy pierwszy raz tata przyjechał do nas w odwiedziny, stał przed nami i pytał, gdzie jest tatuś? Odpowiedzieliśmy, że na wojnie. Pytał, czy byśmy go poznali? Mówiliśmy, że tak, bo oglądaliśmy zawsze jego zdjęcie. Ale go nie poznaliśmy - wspomina seniorka.
Do dzisiaj żywe są dla niej wspomnienia o tym, jak jej młodszy o dwa lata brat Zygmunt chciał iść do taty, ale pomylił drogę.
- To było dwa dni po naszym przyjeździe. Przez miesiąc nie było wiadomo, co się z nim stało. Nad rzeką spotkała go płaczącego jakaś Niemka wracająca z pola. Wzięła go do domu i powiedziała, że odda go tylko wtedy, jeśli znajdą się jego rodzice. W innej sytuacji zostanie z nią. Jej dwóch czy trzech synów zginęło na wojnie i została sama z mężem. W noc jego zaginięcia była straszna burza. Szukali go również Niemcy, ale nie znaleźli żadnego śladu. Tata powiedział, że mamy uklęknąć i zmówić „Wieczny odpoczynek”. Później był jakiś zjazd niemieckich policjantów. Mama pytała, czy nie zauważyli gdzieś małego dziecka. Okazało się, że jeden z funkcjonariuszy wiedział o dziecku, które się zagubiło. Tata pojechał po niego. Okazało się, że Zygmunt nie poznał go. Uciekał przed nim, płakał, ale w końcu dał się przekonać i wrócił do domu - opowiada pani Jadwiga.
Przyszłego męża poznała w obozie Cyganów, który był niedaleko jej domu. Ona była z Chrzana, a on z Bieździadowa.
- Z koleżankami byłyśmy ciekawe cygańskiego wesela. On się tam też zatrzymał. Musiałam mu wpaść w oko, bo poszedł później za nami, żeby sprawdzić, do którego domu wracam. Kilka dni później wypuścił powietrze z koła od roweru i przyszedł niby, żeby pożyczyć pompkę - wspomina z uśmiechem.
Z Chrzana rodzina przeprowadziła się do Radlina. Z mężem i dziećmi często wyjeżdżali na wczasy, najczęściej nad morze.
- Teraz jest wszystko w sklepach, a ja pamiętam jak były tylko cukierki „sople”. One były zrobione z cukru. A teraz ludzie mają wszystko i często nie wiedzą, czego chcą. W Jarocinie trzeba było stać w kolejkach. Wszystko było na kartki. A ludzie mówili, że „te świnie ze wsi przyjeżdżają i wszystko wykupują”. To nie było miłe. Zdarzało się, że Lucynkę chciano „wypożyczyć” do kolejki - dodaje.
Mąż - Kazimierz był przez jakiś czas marynarzem. Chciał nawet, żeby przeprowadzili się nad morze, do Gdyni. Tym bardziej, że miał otrzymać mieszkanie, ale pani Jadwiga nie chciała opuszczać Radlina, tym bardziej że opiekowała się swoją mamą. Ale bardzo chętnie ubierała najpierw dzieci, a potem wnuki w marynarskie, specjalnie szyte na miarę, ubranka.
- Nie mogłam zostawić mamy samej. Dopóki jest mama, rodzina trzyma się razem. Tworzy atmosferę domu rodzinnego. Gdy jej zabraknie, bliscy zaczynają się rozchodzić, oddalać od siebie. Na początku Kazimierz miał do mnie pretensje. Aż do czasu, gdy doszło do wypadku na morzu, w którym zginęli marynarze. W „obrabiarkach” musiał się narobić. Praca była bardzo ciężka. Starałam się mu pomagać, bo wiedział, że musi ciężko pracować - wspomina.
W sierpniu 1951 roku mat Kazimierz Boruta uczestniczył w uprowadzeniu okrętu „Żbik” do Szwecji. Poprosił wtedy o azyl polityczny, ale ostatecznie zdecydował się na powrót do kraju z częścią załogi. Później, aż do końca marca 1982 roku, pracował w Jarocińskich Fabrykach Obrabiarek. Był skarbnikiem w kole Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego w Jarocinie, a pani Jadwiga podopieczną tej organizacji. Przez 20 lat pełnił funkcję sołtysa Radlina. Zmarł 6 stycznia 2004 roku. Historię ojca opisał najstarszy syn państwa Borutów - Karol, który urodził się w 1957 roku. Najmłodsza córka przyszła na świat osiemnaście lat później.
Wychowanie ósemki dzieci nie należało do najłatwiejszych.
- Radziłam sobie. Nie było mi za ciężko, chociaż często musiałam sobie wszystkiego odmawiać. Kochałam ich wszystkich jednakowo. Słuchali mnie zawsze. Nie byli chuliganami. Dostawałam pochwały ze szkoły. Z czterech synów dwóch poszło do policji a dwóch do wojska - podkreśla Jadwiga Boruta.
Dodaje, że otrzymała medal Matek Polek Wsi. Uroczyste wręczenie odbyło się z okazji Dnia Matki.
- Swoim dzieciom mówiłam zawsze, że gdyby chcieli komuś zrobić krzywdę, to najpierw niech pomyślą, jakby się czuli, gdyby ktoś im zrobił coś takiego. Uczyłam ich, że nie wolno robić nikomu krzywdy, również zwierzątkom, bo je to też boli. Nas też tak uczono w domu rodzinnym. Nie mogę powiedzieć o swoich dzieciach złego słowa. I inni chyba też nie. Bogu dziękuję za to, że mam takie potomstwo - mówi ze wzruszeniem.
Jeszcze jako dziecko doświadczyła trudów tułaczki. W 1944 roku w ramach wysiedleń straciła dom rodzinny.
- Zanim nas wywieźli do Niemiec, do mamy przyszedł wieczorem Maryś Wróbel, żeby ją ostrzec, że jesteśmy na liście do wysiedlenia i że odbędzie się to w nocy. Mama mogła nas ubrać i spakować to, co najpotrzebniejsze. Na liście była też siostra taty z piątką dzieci, więc ostrzegła ciocię, mimo że miała nikomu o tym nie mówić. Na spakowanie mieli tylko 20 minut. Co można zrobić w tym czasie? Maryś też ryzykował, ostrzegając nas. Dzieci nie mogły płakać, bo Niemcy je zabierali. Nie wiem, co oni z nimi robili. Nie chcę tego pamiętać. Nie chcę tego wspominać. Wolałabym nie pamiętać. Żeby mi się wszystko zamazało. Najlepiej, żeby Pan Bóg zabrał mi te wspomnienia - mówi ze łzami w oczach. - Mama była bardzo odważna. Nie zapomnę nigdy tego, że gdy zapukali Niemcy to zanurzyła tylko rękę w kropielniczce przy drzwiach, przeżegnała się i otworzyła. Zawsze mówiła, że jakby jej coś się stało, to mamy iść do pani Malinowskiej, a ona nas odeśle do babci do Książa. Przecież, gdyby wojna się nie skończyła, to w Chrzanie powstałby lagier. Moja mama często dawała jedzenie tym więźniom, którzy tam pracowali. Nierzadko uparowała cały kocioł ziemniaków i im dała. Oni prosili jeszcze tylko o sól. To było niedaleko naszego domu, pod lasem. Dużo ryzykowała, bo zawsze było ryzyko, że ktoś może donieść na nią.
Gdy wrócili po wojnie do Chrzana, dom rodzinny był w ruinie. Nawet podłogi drewniane były pozrywane. Okoliczni ludzie pozabierali ich rzeczy.
Dla pani Jadwigi ważne były zawsze wartości patriotyczne. W takim duchu, jak również w głębokiej wierze wychowywała swoje dzieci. Przed pandemią, co roku, 3 maja wraz z rodziną uczestniczyła we mszy św. w intencji ojczyzny w kościele Chrystusa Króla.
Kiedy dzieci były małe, każdy dzień pani Jadwigi zaczynał się o godzinie 4.00. Jechała 3-4 kilometry na rowerze po chleb do Wilkowyi, żeby dzieci, jak wstaną, miały świeże pieczywo. Miała sporo chleba do pokrojenia.
- Oprócz prac domowych miałam też inwentarz do oprzątnięcia: świnie, kozy, króliki, kury. Ale człowiek był zdrowy. Dzisiaj już tego wszystkiego nie byłabym w stanie zrobić - tłumaczy seniorka. Dzieciom, wnukom i prawnukom mówi, że mają się uczyć języków. - Gdyby moja mama nie umiała po niemiecku, to pewnie byśmy nie przeżyli wojny i „poszlibyśmy” dawno w komin. A tak to się chociaż dogadała. Nikomu nie życzę, żeby doświadczył tego, co to znaczy wojna. Miałam psa - Muszkę, ale Niemcy nie pozwolili go zabrać ze sobą. Do dzisiaj pamiętam, jak ona wyglądała - wspomina z żalem.
Cała rodzina, mimo że bardzo duża, jest ze sobą zżyta. W pełnym składzie spotyka się regularnie m.in. przy okazji urodzin pani Jadwigi. Żeby wszyscy mogli się pomieścić, konieczne jest wypożyczenie sali. Samych najbliższych jest już około 50 osób. Chociaż i tak każda impreza kończy się u mamy, w rodzinnym domu. Pani Jadwiga podkreśla, że zawsze starała się, żeby wszyscy mieli po równo. I tak jest do dzisiaj. Z pomocą córki przygotowuje prezenty na każde święta.
- Zawsze dzieci były najważniejsze. Później również wnuki i prawnuki. Jak jeszcze mogłam chodzić o lasce, to chodziłam na zakupy sama. Zawsze musiało być słodkie i zabawki dla najmłodszych. Dzieci najbardziej cieszą się z zabawek - podkreśla pani Jadwiga.
Pamięta imiona wszystkich dzieci, wnuków i prawnuków. Najstarsza wnuczka ma obecnie 40 lat, a najmłodszy - 14 lat. Wśród prawnuków rozpiętość wieku jest od 16 lat do pół roku. Na 80. urodziny wszyscy przygotowali dla jubilatki inscenizację wiersza „Rzepka”. Pani Jadwiga lubi grać w „państwa, miasta”. Jest wierną czytelniczką „Gazety Jarocińskiej” i „Różańca”. Lubi śpiewać, do dzisiaj pamięta teksty wielu piosenek. Nadal też gotuje. Bliscy twierdzą, że tak dobrego rosołu i bigosu nikt inny nie potrafi zrobić.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.