Zbigniew Wodecki nie żyje. Piosenkarz, kompozytor i aranżer zmarł wczoraj w wyniku udaru. Artysta dwukrotnie gościł w ubiegłym roku na naszym terenie. W sierpniu na Święcie Pomidora w Kotlinie jego występ oglądały tłumy.
Wtedy też udzielił ostatniego jak się okazało wywiadu Gazecie Jarocińskiej
- Trzeba ludziom przekazywać, że muzyka to jest coś więcej niż tylko melodia i refren. Studenci muszą zagrać na egzaminie to, co skomponowali kiedyś geniusze - Mozart, Bach, Beethowen. A później po dyplomie okazuje się, że nie mają gdzie zarabiać, bo króluje disco polo - mówił.
Pana przybycie zostało natychmiast zauważone. Przed domem kultury pojawiła się od razu grupa fanów. Czy udaje się panu w ogóle zachować jeszcze anonimowość?
Zbigniew Wodecki. Słabo. Głównie przez okulary i włosy. Mógłbym odklejać tę perukę, ale później to się ciężko nakłada.
Wiele osób zazdrościło i nadal panu zazdrości właśnie włosów.
Mam takie same włosy jak wszyscy, tyle że trochę dłuższe.
Cytując pana piosenkę, należałoby zacząć od Bacha... Ale ja zacznę jednak od pomidora, ponieważ jesteśmy dzisiaj na Święcie Pomidora. Lubi pan pomidory?
Piosenka „Addio pomidory” jest jedną z moich ulubionych. A pomidory są moją podstawową potrawą. Mam kawałek pola pod Krakowem, gdzie są ziemniaki, pomidory i cebula. Mam nawet uprawnienia rolnicze. To jest dużo, bo prawie hektar. Wiem, ile pracy to wymaga, żeby to utrzymać. Pracuję nie tyle ja, co rodzina, ale uwielbiam obudzić się o godzinie 6.00 czy 7.00 rano, jak słońce wstaje i pójść zjeść pomidora prosto z krzaka. Wtedy do obiadu nie jestem głodny. Jak oglądam, że we Włoszech czy w Hiszpanii jest takie to święto, że obrzucają się pomidorami, to ja bym ich wszystkich za to zamknął do więzienia. Najczystsza forma to: pomidor, cebulka, pieprz, sól, a do tego chleb z masłem. I nic więcej nie potrzeba. Nawet wódki nie potrzeba.
Informacja o występie w Kotlinie wywołała różne reakcje. Jedni się cieszyli, że artysta, który ma tak wiele nagród i tak duży dorobek chce jeszcze występować na prowincji. Inni twierdzili, że Wodecki się już kończy, skoro występuje na wiejskim festynie.
Tak piszą już od 40 lat. Jestem do tego przyzwyczajony. Prawdziwemu artyście to nie robi różnicy. A ja się mam się za artystę, gdyż jestem wykształconym muzykiem i zagrałem na dyplomie koncert Kasprowicza, z wyróżnieniem, a to jest nie byle co. A śpiewam, bo mi Bozia dała. Tego się nie trzeba uczyć. Czy gra się na boisku, w sali gimnastycznej, w teatrze czy w filharmonii, człowiek musi się tak samo starać, bo nie można się nie starać. Większość kompozycji, które wykonuję, to moje własne utwory, dlatego tym bardziej staram się, żeby były idealnie wykonane. Poza tym, jak się gra na instrumentach, to trzeba być cały czas w formie. Nie mam za dużo czasu na ćwiczenia, ale za to dużo koncertuję. Ja gram na trąbce i fortepianie, ale jestem skrzypkiem. I to jest kolosalna różnica, bo małpę czy kota można też nauczyć grać na pianinie.
Całkiem niedawno przypomniał pan o sobie w zupełnie nowym, choć jednocześnie starym projekcie. Wspólnie z zespołem Mitch & Mitch nagrał pan na nowo swoją debiutancką płytę "1976: A Space Odyssey".
Zauważyłem, że młodzi ludzie w wieku moich dzieci doszli do wniosku, że się kończą i muszą się podczepić pod jakieś znane nazwisko. Oczywiście żartuję. To są bardzo młodzi, bardzo zdolni ludzie. Oni nie występują w telewizji. Nie bywają na rautach. Nie zabiegają o PR, bo ich to nie kręci. Nikt się o to nie starał, żeby to wylansować, wypromować. Wyszło to jakoś tak samo. Wielkim zdziwieniem było dla mnie to, że 30 tysięcy młodzieży na Open’erze chciało tego słuchać. To jest bardzo dziwne zjawisko socjologiczno-artystyczne. Nie spodziewałem się, że z tego coś wyjdzie po 40 latach. I że zdobędzie tyle nagród: Fryderyki, „Płyta Roku”, Nagroda Trójki. Ja udaję, że nie przywiązuję do tego wagi, ale tak naprawdę to cieszy.
Czy kiedykolwiek miewał pan kaprysy gwiazdy?
Pojęcie gwiazdy bardzo się zdewaluowało. Dla mnie gwiazdami są celebryci, którzy są znani, a artystą jest profesor, który coś umie i może te gwiazdy jeszcze bardzo wiele nauczyć. Każdego można wylansować. Z każdą piosenkę. Im prostszą, tym lepiej, bo ludzie szybciej złapią i będzie przebój. Znani muzycy, aranżerzy zarabiają wielokroć mniej od dziewczynek czy chłopców, którzy w swoim życiu zaśpiewali kilka piosenek. Trzeba jednak ludziom przekazywać, że muzyka to jest coś więcej niż tylko melodia i refren. Studenci muszą zagrać na egzaminie to, co skomponowali kiedyś geniusze - Mozart, Bach, Bethowen. A później po dyplomie okazuje się, że nie mają gdzie zarabiać, bo króluje disco polo. To po prostu można się posmarkać. A później śpiewają proste rzeczy i piją wódkę, bo nie mogą tego znieść. W Jarocinie też kiedyś byłem latem, ale usłyszałem: „wujek, to nie jest ten festiwal”.
Czy zdecydowałby się pan przyjąć każdą propozycję? Czy można wynająć sobie pana np. na wesele czy konwencję wyborczą?
Nie. Wziąłem udział w kilku jubileuszach małżeńskich, ale za darmo. Mój występ kosztowałby ich tyle, że nie byłoby ich stać. Na weselach nie śpiewam. Chyba, że u kolegi i to za darmo. Nie interesuje mnie też polityka, bo to jest takie bagienko, że trzeba być ponad to. A poza tym nie chciałbym zdradzać swojego elektoratu.
Stara się pan uciekać od tematu „Pszczółki Mai”. Program telewizyjny z kabaretem „Paranienormalni” pokazał, że ma pan duży dystans do tego przeboju.
Ona mi dużo dała, ale nie myślałem, że to będzie tyle odcinków. To miało być chyba ze cztery odcinki. Nie uważałem, żeby zaśpiewanie piosenki do dobranocki, było problemem. A później okazało się, że tych odcinków nie jest cztery, ale 116. Miałem co prawda taki okres, że zacząłem tupać nogami, bo ja jestem poważnym artystą - takim od Bacha, a wszyscy chcą tylko „Pszczółkę Maję”. Ale miałem też takie momenty, gdy w Australii spotkałem człowieka, który ze łzami w oczach mówił swojemu dziecku o tym, że tatuś wychowywał się na tej piosence. Mój kolega Włodzimierz Korcz, gdy został zapytany o to, dlaczego współczesnych piosenek nie da się zanucić, a przeboje sprzed lat się pamięta, odpowiedział, że teraz się je produkuje, a kiedyś się komponowało. My jesteśmy w ścisłej, światowej czołówce, jeśli chodzi o tekściarzy. Uważam, że niektóre cytaty z tych piosenek powinny wejść do konstytucji.
Czy możemy spodziewać się jeszcze jakiegoś zaskoczenia?
Napisałem kilka numerów, ale oddałem je do aranżacji młodym muzykom. Do tego, czy ta nowa płyta będzie kupiona przez młodych ludzi, nie jestem przekonany, ale myślę, że chyba tak, bo ludzie muszą uczyć się słuchać muzyki. Inaczej będziemy ciągle na poziomie „Szła dzieweczka do laseczka”. Ja też cały czas uczę się słuchać nowych gatunków. Ja nie namawiam ludzi, żeby chodzili do filharmonii, chociaż szkoda, że tego nie robią. To, co się tak mądrze nazywa „powiększaniem wachlarza doznań zmysłowych” uczy wszystkiego: kultury, smaku i sztuki rozmawiania. Teraz przy okazji grania z Mitchami wystąpiliśmy w najpiękniejszej sali koncertowej na świecie w Katowicach. I tam nie ma wolnych biletów na najbliższe pół roku. Jeśli młodzież zacznie tam chodzić, nie tylko na mecze, to będziemy umieli też jeść nożem i widelcem. Myślę, że sobie jeszcze pośpiewam przez kilka lat.
Czyli o emeryturze nie może być jeszcze mowy?
Ja już jestem emerytem. Trębacze przechodzą na emeryturę w wieku 55 lat ze względu na zęby i serce. Kilka gazet mnie już pochowało, a ja nadal mam jeszcze power. Ja jestem socjalistą i uważam, że państwo powinno się opiekować starszymi ludźmi i nie dawać im takich żebraczych emerytur. Nie mam na myśli tylko artystów. Ja bardzo dobrze zarabiam, ale też dużo wydaję.
Wiele gwiazd decyduje się na wydawanie książek kulinarnych, biograficznych. Występują też w różnego rodzaju talent show. Pan był jurorem w „Tańcu z gwiazdami”. Nie kusi pana, żeby samemu spróbować?
Gdybym był jurorem w programach muzycznych, musiałbym być bardzo krytyczny i szczery. W „Tańcu z gwiazdami” było mi łatwiej, bo to nie moja szuflada i mogłem sobie pozwalać na pocieszanie wszystkich. Ale co innego pocieszać 15 osób, a co innego 150 i to jeszcze tak, żeby moje komentarze były dowcipne, luźne. Dlatego zrezygnowałem z tego. Po czwartej czy piątej edycji ktoś zapytał mnie: „Panie Zbyszku, kiedy pan zacznie znów śpiewać?”. I to dało mi do myślenia. Mimo że cały czas występowałem i śpiewałem, to w świadomości ludzi stałem się celebrytą. Ale było to bardzo ciekawe doświadczenie. Niedawno wystąpiłem też w reklamie, która jeszcze nie weszła.
Szamponu do włosów?
Nie. Oni nie mają jeszcze tylu pieniędzy, żeby mi zapłacić.
Rozmawiała LIDIA SOKOWICZ