Urodziłem się w miejscu obecnego tartaku w Jarocinie. Kiedyś tam była cegielnia. Mój dziadek był w 1905 roku na wojnie między Chinami i Japonią o Mandżurię. W nagrodę dostał posadę w tym zakładzie. Prowadził go księciu przez całe lata. Mój dziaduś miał sporo pieniędzy, bo był obrotny. Cmentarz i osiedle Kopernika to ja mam w małym palcu. Jestem chyba w tej chwili najstarszym tutaj mieszkańcem. Niektórzy mówią, że jestem żywą historią tego osiedla. W miejscu naprzeciwko, w którym teraz stoi dom, po wojnie był jeszcze staw, w którym się kąpałem. Tutaj było zaledwie kilkanaście domów. Wszystkie były wybudowane po pierwszej wojnie z cegły od dziadziusia z cegielni. Kiedyś powiedziałem księdzu Andrzejowi Sośniakowi, gdy był u mnie po kolędzie, że cegielnia upadła przez budowę kościoła Chrystusa Króla. Proboszcz był ciekawy, dlaczego tak mówię. Wszystko przez to, że Radolin podarował na świątynię 1,5 mln cegieł. Ta rodzina już wtedy była bankrutem.
*
Nasza cała rodzina robiła w cegielni, tata również. Wszyscy stracili pracę. Dziadek wziął za zaległe pieniądze działkę od księcia. I z tatą wybudowali dom przy ul. Chopina. Radolinowie hulali, jeździli po świecie, ale byli bankrutami. Ługi wzięło miasto za długi. Tu, gdzie siedzimy, też było wzięte za zobowiązania niespłacone. A ta rodzina miała w obrębie Wielkopolski ponad 80 wsi. Do bankructwa doprowadzili go dzierżawcy. Jeden z rodziny Radolińskich - Alfred powiesił się. Mój dziadek opowiadał, że widział parę razy jego ducha w cegielni. Ta zjawa nie miała głowy. Podszedł blisko dziadka, popatrzył i odszedł. Pies zaczął szczekać, ale w tym czasie położył się na ziemi i skomlał. Mój tata też go widział, bo tam palił w piecu, ale bał się podejść. Grób tego Radolina był przy Skarbczyku.
*
Cegielnia w Jarocinie była tak duża, że Tränkner - ojciec tego znanego, Rudiego budując domy w Ostrowie Wlkp., brał od nas cegłę. Brał jej dużo, setki tysięcy. Miał dogodny transport koleją. Zwłoki tego Rudolfa to znalazłem ja z dwoma kolegami - Kanią i Szenfeldem - w tym lasku za cmentarzem. Mieliśmy po kilkanaście lat. Chodziliśmy zaraz po wojnie na skróty przez las i tory do baraków przy ul. Poznańskiej. Tam był sprzęt wojskowy i tam kradliśmy. Dzięki temu domu mieliśmy pistolet, rakietnicę, karabin i amunicję. Sąsiedzi mieli dwa karabiny. I sobie strzelaliśmy. Dla nas, dzieciaków, nawet cmentarz był swego rodzaju atrakcją.
*
Ojciec w momencie wybuchu wojny był w wojsku pod Sochaczewem. Złapali go Niemcy. Ponieważ był z Wielkopolski i umiał po niemiecku, dlatego puszczono go do domu. Wrócił rowerem 17 września. Pamiętam, że większość osób z Jarocina uciekało za Warszawę. Przyjechał jakiś niemiecki oficer na motocyklu. Chciał wiedzieć, gdzie jest woda. Kazał nam wziąć dwa wiadra i garnuszki, a potem iść na ulicę Niepodległości, bo pójdą żołnierze. Staliśmy z bratem na zmianę przez dwa dni. Dziadek stał głównie w nocy. Niemcy bali się, że studnie mogą być zatrute, dlatego zdarzało się, że kazali nam próbować wody. We wrześniu miałem iść do szkoły, ale wybuchła wojna. Już w październiku uruchomiona została szkoła niemiecka. Musieliśmy chodzić do Ciświcy. Pamiętam też, że na szkolnym placu naprzeciwko kościoła stały dwie wojskowe kuchnie polowe. I wszyscy, co zostali i nie uciekli mogli tam pójść po jedzenie. Niemcy pytali tylko, ilu jest ludzi. Na pięć osób dostaliśmy cały chleb wojskowy oraz zupę do kanewki. Na ul. Moniuszki była wielka cukiernia, gdzie robili wszystko z czekolady. Niemiec, który jej pilnował, kazał nam wejść. Pamiętam, że w jednym pomieszczeniu było pełno słomy i jaj, a w drugim słodycze. Zaprowadził nas do magazynu i kazał nam brać. Przynosiliśmy te cukierki i czekolady. Na następny dzień też poszliśmy. Dzieliliśmy się nimi z sąsiadami. Po przeprowadzce do Prus, niemiecki policjant zauważył, że w naszym domu było świniobicie. Okazało się, że sąsiad zabił dodatkowo drugą, mniejszą. Za coś takiego groziła wywózka do Oświęcimia. Mama prosiła, żeby zostawić ich w spokoju. Obiecała, że dostanie paczkę z jedzeniem. Bardzo się ucieszył, bo jego bliscy w Niemczech głodowali. Wysyłał paczki do Niemiec, a w zamian przynosił żyletki, rękawiczki czy harmonijki ustne. Zdarzało się, że przychodził czasem wieczorem, żeby napić się wódki. Stał się niemal przyjacielem naszej rodziny.
*
Później nasz dom przy ul. Chopina zabrano dla niemieckich oficerów. Tacie dano 10 dni na wyprowadzkę. Gdybyśmy się nie zgodzili, czekałaby nas wywózka. Wilcza, Wysogotówek, Wilczyniec to były niemieckie wsie. Ojciec znał się z jednym z Niemców, który miał gospodarstwo w Wysogówku. Mój tata nie umiał pisać po polsku, bo chodził do niemieckiej szkoły. Znał za to bardzo dobrze język niemiecki. Zapytał więc przy okazji tego gospodarza, czy nie mógłby mu pomóc, bo ma starszych rodziców i małe dzieci. Osadził nas na gospodarstwie w Prusach. Przyjechał dwoma wozami, załadował wszystko, co było można i zawiózł nasze rzeczy. Dostaliśmy pół domu. Razem z bratem Edmundem, który zginął w 1951 roku w Modlinie, zajmowaliśmy się krowami. Miałem zniekształcone palce przez to szarpanie się przez 4 lata ze zwierzętami. Ten Niemiec miał trzech synów. Dwóch było zagranicą, a trzeci, najmłodszy - Waldi w gestapo w Jarocinie. Niewiele brakowało, a z bratem zostalibyśmy wywiezieni do Niemiec. Chłopaków brali na przeszkolenie do wojska, a dziewczyny na sanitariuszki.
Tata znów poprosił o pomoc syna tego gospodarza. Dwa dni później dowiedzieliśmy, że zostaniemy w domu. Waldi wytłumaczył, że po nas wzięli, żeby miał kto robić, skoro jego bracia są na froncie. Niemcy brali też ludzi do rozładunku wagonów i wozów do roszarni w Witaszycach. Jednego razu Edmunda zbili i wrzucili do rowu przy drodze. Jakiś chłop go zauważył. Pojechał rowerem do ojca, żeby go powiadomić. Mój brat był zakrwawiony, posiniaczony, ledwo żył. Wieczorem przyszedł Waldi, żeby go zobaczyć. Nie wiem, kim on był w tym gestapo, ale pojechał do tamtego gestapowca i się wykłócił. Mój brat trafił później do cukrowni za posłańca. Dali go też do warsztatu, gdzie mógł się uczyć za elektryka. Tam to ten Waldi załatwił. Edmund po wojnie skończył szkołę. Gdy był w wojsku trafił do Modlina, żeby zająć się naprawą samolotów. Rodzice dostali wiadomość, że syn jest chory. Mama z ciocią go odwiedziły. Niby wszystko było dobrze. Tydzień później przyszedł telegram, że Edmund nie żyje. Do dzisiaj nie wiadomo, co się tam właściwie stało. Tata pojechał po rzeczy do Modlina, ale nikt nie chciał z nim rozmawiać. Ktoś tylko napomknął, że był wypadek.
Po wojnie przez Jarocin jechały wagony z osadnikami z Bieszczad, którzy uciekali przed bandami UPA. Chodziłem i nosiłem im lemoniadę, piwo, wodę i chleb. Myśmy tym żyli jako młodzież. Czasem nam coś dali, ale najczęściej nic. Opowiadali nam o tym, co się działo na Ukrainie.
*
Moi koledzy z Gimnazjum Przemysłu Drzewnego byli często starsi ode mnie. Niektórzy mieli przeszłość partyzancką. Przywozili też ich z domów dziecka. To byly przecież czasy powojenne. Rano były lekcje, a po południu budowaliśmy baraki, w których później działały warsztaty. Majstrami byli tam najlepsi stolarze z fabryki mebli. Myśmy zresztą chodzili pomagać do zakładu. Podawaliśmy deski albo robiliśmy porządki. Dopiero w trzecim roku nauki zaczęliśmy uczyć się praktycznie zawodu za stolarzy. Pozbierano jakieś maszyny, narzędzia.
Po skończeniu szkoły dostaliśmy skierowania do pracy w zakładach w całej Polsce. Nasze świadectwa były w zjednoczeniu przemysłu drzewnego. Ja dostałem się do Wolsztyna. Tam zresztą zakład organizowała nasza jarocińska fabryka mebli. Dyrektorem był mój wujek, ale szybko zmarł. Skupniewicz zaproponował mi, żebym wrócił do Jarocina i rozpoczął naukę w organizowanym przez niego Technikum Przemysłu Drzewnego. Mówiłem mu, że muszę pracować, żeby pomagać rodzinie. Dyrektor obiecał, że dostanę pomoc. Zacząłem się uczyć. Na koniec okazało się, że dostali za mało środków, dlatego stypendium socjalne dostaną tylko uczniowie, którzy mieszkają w internacie. Razem z czterema kolegami postanowiliśmy rzucić szkołę. Chciałem pracować w fabryce mebli w Jarocinie, ale nie miałem świadectwa ukończenia szkoły zawodowej. Pojechałem do zjednoczenia. Początkowo grozili mi więzieniem. Ale w końcu przyjechali do Jarocina, oddali mi świadectwo i pozwolili pracować w fabryce mebli. Część moich kolegów poszło na studia. Zostali nawet dyrektorami zakładów.
*
W 1990 roku jak wywalali na emerytury wszystkich, którzy mieli przepracowane 40 lat, to w ciągu jednego dnia odeszły 64 osoby. Zarabialiśmy po milion czy 1.100.000 zł. A po przejściu w stan spoczynku okazało się, że mamy połowę z tego, bo brane pod uwagę były tylko podstawowe pensje, a za czasów Jaruzelskiego było więcej dodatków niż podstawy. Zakład odwoływał się do ZUS-u, ale oni nawet nie chcieli o tym słyszeć. Ja miałem jeszcze na pół etatu zarejestrowany zakład stolarski. Cały życie robię w drewnie. Wszystko to, co pani widzi w domu, to sam zrobiłem. W 1985 roku było rozporządzenie, żeby zwolnić wszystkich półetatowców. Gdyby mnie zwolnili, to kilku tapicerów musiałoby zamknąć zakłady. Mało kto robił takie pierdoły jak ja np. fotele, krzesełka. Zgłoszono sprawę do Kalisza, który skontaktował się z Cechem Rzemiosł Różnych i na koniec zadzwonili do dyrektora Zioło, że będę musiał nadal robić w zakładzie. Jako trzeci w Jarocinie miałem telewizor, a jako pierwszy w 1959 roku nową, czeską Javę. Przez całe życie miałem 10 samochodów.
*
Moja życiowa sytuacja tak się poukładała, że musiałem opuścić dom, który sam wybudowałem. Postanowiłem więc kupić mieszkanie. Spółdzielnia sprzedawała część za dewizy. Wpłaciłem ok. 55 tys. zł zaliczki. Kiedy miałem zawrzeć umowę końcową, okazało się, że nie mogę go dostać, ponieważ mam nieruchomość. Dostałem zwrot zaliczki, ale w wysokości 43,5 tys. zł. Część została mi zabrana za zerwanie umowy. Zacząłem się odwoływać. Od 1953 roku należałem do partii. Byłem nawet drugim sekretarzem w zakładzie. Okazało się, że partia nie może decydować o pieniądzach spółdzielni mieszkaniowej. Napisałem do „Przyjaciółki” z prośbą o poradę prawną. W odpowiedzi otrzymałem informację, że sprawa będzie bardzo trudna do wygrania. Byłem już zdesperowany.
Napisałem list do Gierka. Opisałem wszystkich z nazwiskami i ze szczegółami, jak mnie załatwiali, co mi mówili. Z dwa tygodnie później listonosz przyniósł mi polecony z Warszawy. To było pismo z Komitetu Centralnego PZPR. Ręce mi się trzęsły. Do dzisiaj pamiętam to, co dostałem w odpowiedzi: „zarządza się na całej Polsce umożliwienie temu towarzyszowi nabycia mieszkania w najlepszych warunkach i korzystnych finansowo. A w stosunku do winnych tej sprawy będą wyciągnięte konsekwencje administracyjne i partyjne”. List był odręcznie podpisany przez Gierka. Następnego dnia rano poszedłem do spółdzielni w Jarocinie. Prezesem był wtedy Marian Michalski. Kiedy powiedziałem mu, że chcę kupić jedno z kończonych mieszkań, uznał to za żart, bo ludzie czekają miesiącami i latami. Pokazałem pismo. Jak się później okazało zrobiłem niezłą burzę w spółdzielni w Kaliszu. Miałem wpłacić najniższą stawkę dewizową - 360 dolarów. Okazało się, że obniżą mi ją do 230 dolarów.
W tamtych czasach znalezienie obcej waluty i to w takiej ilości nie było wcale takie łatwe. Poszedłem do Zenka Orzeszyńskiego, któremu pomagałem organizować zakład i robiłem obramowania na groby dzieci. Okazało się, że wydał walutę na maszyny. W końcu kolejny kolega, który był elektrykiem, skierował mnie do swoich znajomych Cyganów. Dał mi kartkę do Adama Kozłowskiego. Jego nie było. Spotkałem się za to z jego ojcem. Kiedy powiedziałem, że potrzebuję 230 dolarów albo bony. Gotówkę mogłem dostać od ręki. Po bony miałem się zgłosić za dwa dni. I wszystko udało się załatwić. Prezes spółdzielni powiedział mi, że nigdy w życiu nie widział, żeby ktoś załatwił mieszkanie w dwa tygodnie. I tak zamieszkałem w nowo wybudowanym bloku nr 8 na osiedlu Konstytucji 3 Maja. Później okazało się, że znajoma mamy - pani Zielnik po śmierci męża chciała zamienić dom na mieszkanie. Budynek nadawał się do remontu, ale miał sporą działkę. Ja byłem nauczony do życia na własnym podwórku.
*
Człowiek w takim wieku ma czasem ochotę żyć, a czasem nie. Ale to jest prawda, że człowiek na starość robi się dziecinny. Pamiętam, jak do Jarocina przyjeźdżali Cyganie całym taborem. Naprawiali patelnie i garnki. Zaczepiła mnie jedna Cyganka, aby przynieść jej coś do jedzenia. Byłem wtedy z kolegą. Mieliśmy jakieś 19 lat. Ona chciała mi wtedy powróżyć. Początkowo nie chciałem się zgodzić. Potem jednak uległem. Uznałem, że nie ma się czego bać. Wspomniała o kilku rzeczach, które się wkrótce wydarzyły. Miała rację, co do mojego wyjazdu, do żałoby w rodzinie, a nawet co do tego, że wejdę w niedobrą rodzinę. Ostatnią rzeczą, którą mi powiedziała to to, że będę długo żył. Kilka dni później dostałem powołanie na trzy miesiące do "Służby Polsce". Wprowadził to Bierut. Trafiłem do huty "Kościuszko" do Chorzowa. Robiliśmy tam za darmo. Później dowiedzieliśmy się, że Edmund nie żyje. Wyszło na to, że Cyganka miała rację. Trzy lata później się ożeniłem. No i potem były problemy, sądy. Miałem 20 lat piekła. Teraz jestem szczęśliwy z drugą żoną. Jak tak siedzę, to się człowiekowi przed oczami całe życie odmaluje. Miałem w życiu chyba z 10 zawodów. Malowałem obrazy, robiłem szkatułki. Trzeba było zarabiać na różne sposoby.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.