reklama
reklama

Na zawody przyjechał facet z FBI, badał prawdomówność - opowiada Grzegorz Jamróz z Żerkowa [ZDJĘCIA]

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości Grzegorz Jamróz jest mieszkańcem Żerkowa. Na co dzień pracuje jako trener personalny. Uprawia naturalną kulturystykę. W kwietniu poleciał do Stanów Zjednoczonych. Na zawodach w Winsconsin zdobył pierwsze miejsca w kategorii „Seniorzy do 80 kg”, „Weterani 40+” oraz „Overall - Najlepszy Zawodnik Mistrzostw”.
reklama

Jak się zaczęła pana przygoda ze sportem?

Na początku września 1995 roku dostałem od mamy pieniądze na bilet miesięczny, ale kupiłem za nie pierwszy karnet na siłownię „Atlas”, która mieściła się wtedy jeszcze na Szubiankach. I przez cały miesiąc jeździłem do technikum w Zespole Szkół Ponadpodstawowych nr 2 w Jarocinie na gapę. Chyba ze trzy razy musiałem uciekać, bo mnie gonili. W następnym miesiącu kupiłem już normalnie bilet. Całą ósmą klasę ćwiczyłem w domu - w piwnicy, na strychu na takim swoim sprzęcie. Jak skończyłem szkołę i zrobiłem prawo jazdy, to tata nie chciał mi dawać samochodu, więc trzy, cztery razy w tygodniu jeździłem na stopa do Jarocina. Niezależnie od pory roku. Zdarzało się, że wracałem do Żerkowa w nocy pieszo. 

Dlaczego kulturystyka? 

Bo byłem zafascynowany filmami. To jest trochę śmieszna historia. To było w czasach komuny. Pamiętam, że stałem w kolejce po rower. Tata miał kupić pralkę i coś tam jeszcze, ale zamiast niej rzucili telewizory i wideo. No i tata kupił telewizor i magnetowid. Oczywiście w domu była awantura. Mój brat przyniósł kasety ze Schwarzeneggerem i Stalone, chyba „Predatora” i „Rambo”. Gdy ich zobaczyłem, chciałem wyglądać tak jak oni. Mój brat był starszy o siedem lat. Jego roczniki fascynował jeszcze Bruce Lee. Biegali wtedy z nunczakami. Brat chodził na siłownię w MCT w Żerkowie. Najpierw nie chciał mnie zabierać, ale jak podrosłem, to czasem to robił. Potem załatwiłem sobie żeliwne hantle i ćwiczyłem w domu. Odlałem też sobie z betonu krążki. Dużo jeździłem na rowerze. 

Uprawia pan naturalną kulturystykę. Co ją wyróżnia? 

To, że nie ma w niej dopingu i są przeprowadzane badania. Ludzie ćwiczą po dwa, trzy lata i już chcą mieć efekty i startować w zawodach. Nie da się tego osiągnąć bez zażywania różnego rodzaju środków. Kilka razy startowałem z nimi w zawodach, min. w 2018 roku w Warszawie na Grand Prix Polski na 16 zawodników byłem 4., ale to był mój ostatni start. Po prawie trzydziestu latach ćwiczeń nie udało mi się osiągnąć tego, co ludziom na dopingu. Zbliżyłem się tylko do nich. Nie byłem w stanie aż tak się odtłuścić, odwodnić, uzyskać tak głęboką separację żeby mięśnie były tak twarde, pękate. Dlatego zacząłem szukać federacji, w której startowaliby kulturyści naturalni. Dziesięć lat temu powstała Federacja WNBF z siedzibą w Stanach Zjednoczonych. Mają swoje oddziały w Niemczech, Anglii. Zapisałem się do angielskiej. I to ona dała mi możliwość wystartowania w zawodach w USA. 

A jak duża jest grupa zawodników w naszym kraju? 

W Polsce maksymalnie z pięć osób startuje w federacji Natural Bodyboulding, z czego na ten rok, w zawodach startuję ja i jeden chłopak z Krakowa. Środki farmakologiczne pozwalają na osiągnięcie takiego efektu, jaki trudno jest zrobić bez dopingu. Nie da się osiągnąć takiej twardości. Kiedy młodzi chłopacy zaczynają brać środki, to zaczynają się problemy zdrowotne. Często bowiem kupują je z niewiadomego źródła i nie mają pojęcia, jak to brać i w jakich ilościach. Sport jest piękny, gdy zaczyna się i kończy na rekreacji. To, co jest powyżej, ma już niewiele wspólnego ze sportem. W Stanach Zjednoczonych ci, którzy biorą sterydy, mają ogromny szacunek do tych naturalnych. W Polsce jest odwrotnie. Kiedyś było inaczej. 

W jaki sposób sprawdza się to, czy zawodnicy nie stosują dopingu?

Na badaniach wariografem są pytania: czy na przestrzeni ostatnich 10 lat brało się sterydy, czy w ostatnich 5 latach stosowało się hormon wzrostu, czy w ciągu ostatnich 3 lat używało się testosteron, czy w ciągu ostatniego roku brało się diuretyki albo odżywki przedtreningowe z zakazanymi substancjami. Na zawody przyjechał facet z FBI, który przeprowadzał badania na prawdomówność. Gdybym tego nie przeszedł, nie miałbym prawa następnego dnia startować w zawodach. Zaraz po występie trzeba było poddać się badaniu moczu. Zdarzały się przypadki, że ktoś podmieniał próbki, więc każdy zawodnik jest pilnowany podczas robienia siku. To jest bardzo krępująca sytuacja.              

Jak mieszkańcy Żerkowa zareagowali na informację o pana sukcesie? 

Ludzie mi gratulują, to bardzo miłe dla mnie.  Ale myślą też, że dostałem w nagrodę tysiące dolarów. A ja tymczasem oprócz statuetek nie przywiozłem ani centa. Sam wyjazd kosztował mnie ponad 10 tysięcy złotych. Przez wojnę ceny biletów lotniczych bardzo wzrosły. Na początku wychodziło 1.500 zł, a trzy tygodnie przed wylotem już 3,5 tysiąca. Dobrze, że dzięki pomocy Polonii nie musiałem płacić za noclegi, bo koszty podróży wzrosłyby jeszcze bardziej. Nawet jeśli na takich zawodach są nagrody pieniężne, to nie są one tak wysokie, jak w innych dyscyplinach. Nie są to tysiące, co najwyżej setki. 

A skąd w ogóle pojawił się pomysł, żeby wystartować w Ameryce? 

W ubiegłym roku miałem startować w zawodach w Anglii. Najpierw mówiono mi, że nie potrzeba paszportu, a jak pojechałem na lotnisko, to się okazało, że jednak trzeba. Próbowałem to jeszcze jakoś załatwić. Pół roku się przygotowywałem do tych zawodów. Ostatecznie jednak nie poleciałem. I wtedy sobie postanowiłem, że polecę na kolejne. No się okazało, że odbędą się w Stanach Zjednoczonych. Gdybym słuchał ludzi, to na pewno bym tam nie poleciał. Każdy mi mówił, że porywam się z motyką na słońce. Jak to? Z Żerkowa do Chicago? Moi rodzice łapali się za głowę. Kiedy szukałem na różnego rodzaju grupach kontaktów z kimś z Polonii, kto by chciał mi pomóc, to też wiele osób sobie kpiło. Bo jak to, chcę lecieć do Stanów, a nie znam języka i nie mam noclegów? Zdarzały się nawet żarty, że mam sobie uberem jechać do Ameryki.  

Ale dzięki pana determinacji udało się zrealizować marzenie o ćwiczeniach na najsłynniejszej siłowni - Gold’s Gym Venice Beach, która jest mekką dla wszystkich kulturystów. Trenował i trenuje tam m.in. Arnold Schwarzenegger. 

Żeby trenować w Los Angeles, wstawałem o godz. 3.30. Dojeżdżałem 50 mil samochodem. Byłem na miejscu o 5.00. Wtedy przychodzą zawodowi kulturyści, którzy wolą ćwiczyć od rana, żeby ludzie im nie przeszkadzali, nie podchodzili po zdjęcia i autografy. Trener mistrzów zapytał mnie o imię. Kiedy powiedziałem mu „Grzegorz”, to był zdziwiony.  Kiedy dowiedział się, że jestem z Polski i wygrałem kilka dni wcześniej zawody, pogratulował mi. Zawołał też wszystkich zawodników. Powiedział im, że leciałem 5 godzin, pokonałem 3,5 tysiąca kilometrów, żeby trenować na tej siłowni w Los Angeles, a wcześniej przyleciałem z Polski na zawody w Winsconsin. Mówili, że jestem wariatem. Następnego dnia traktowali mnie już jak starego przyjaciela. Proponowali mi, żebym został w Ameryce. Chcieli mi załatwić pracę i mieszkanie. Propozycja była kusząca, ale wolałem jednak wrócić do rodziny, do Żerkowa. Samo wejście na siłownię Gold’s Gym Venice Beach nie było tanie, bo kosztowało 40 dolarów. Ja widywałem tych ludzi na największych w Europie targach w Niemczech, na które jeżdżę co roku od 2004 roku. Ale co innego ich spotkać na chwilę i zrobić sobie zdjęcie, a co innego móc z nimi ćwiczyć. Czułem się tam, jak u siebie w domu. Byłem traktowany na równi. To jest niesamowite przeżycie. W wieku czterdziestu dwóch lat - w sumie po 27 latach treningu - spełniłem swoje marzenia. 

Wyjazd do Ameryki to była realizacja pana marzeń. Ale wymagało to na pewno wiele wyrzeczeń. 

Leciałem samolotem 12 godzin, ale nie mogłem nic jeść. Wypiłem tylko sześć litrów wody. Szukałem na fb osób, które chciałyby mi pomóc w Stanach. Udało mi się znaleźć Kubę, który pomagał mi wraz ze swoją żoną i mamą. Bez niego trudno byłoby mi ogarnąć sam udział  w zawodach. To było dziesięć bardzo wyjątkowych i intensywnych dni. Później okazało się, że miała być kategoria do 178 funtów, ale była do 166, czyli do 78 kg. Musiałem stracić z dnia na dzień prawie trzy kilogramy. Założyłem w domu dres, dwie bluzy, przykryłem się dwiema kołdrami i kocami. Ustawiłem sobie budzik i co pół godziny w dzień, a co godzinę  w nocy i brałem parzące prysznice. Byłem bardzo słaby, bo nie jadłem przez 36 godzin. Udało mi się stracić 3,5 kilograma. Dopiero po ważeniu mogłem coś zjeść. Wiedziałem, że byłem dobrze przygotowany do tych zawodów. Trenowałem nie tylko w Jarocinie, ale dwa razy w tygodniu jeździłem też na siłownie do Kalisza i Poznania, bo mają tam jeszcze lepszy sprzęt na określone partie ciała.   

Kulturystyka wymaga wielu ograniczeń, również w kwestii posiłków...

Dwa tygodnie przed zawodami nie jadłem węglowodanów, a jedynie białka i tłuszcze. Na takiej diecie człowiek słabo kontaktuje. Najbardziej bałem się tego, że nie ogarnę przesiadek na lotniskach. Jak wysiadłem z samolotu, byłem jak trup. Blady, zmęczony, głodny, słaby. Pojechaliśmy coś zjeść. Ja mogłem jedynie mięso i warzywa.  Każdy myśli, że ten sport jest łatwy. Tutaj nie da się pójść na skróty. Czasami wstawałem o 4 rano, żeby  wcześnie rano zrobić trening cardio na stadionie. Rano zaczynam od pracy z podopiecznymi. W przerwach robię swój trening, po treningu siłowym ponownie trening cardio i popołudniu mam jeszcze kilka treningów personalnych z podopiecznymi. I tak dzień w dzień, również w sobotę, czasami w niedzielę. Tydzień przed zawodami musiałem jeść sześć posiłków i pić 15-18 litrów wody. To jest moim zdaniem najtrudniejszy sport. Jak waga nie chce schodzić, to trzeba dorzucić dodatkowy trening cardio. 

Sam pan ustala sobie trening, czy ma swojego trenera? 

Trenuję w Klubie Kulturystycznym „Sandow” w Śremie pod okiem mojego kolegi Artura i jego żony Sylwii, którzy od 25 lat sędziują zawody. Idą tradycyjną drogą. Liczy się systematyczność i dyscyplina. U mnie też wszystko jest albo białe, albo czarne. Niektórym ludziom to się nie podoba. 

Pracuje pan również jako model. Zdjęcia można zobaczyć na Facebooku i Instagramie. 

Wrzuciłem kiedyś zdjęcie zrobione na Cytadeli. Zrobiła się afera. Zamiast piękna umięśnionego ciała, poszła opinia, że „Jamróz pokazał goły tyłek”. Nawet w rodzinie zdania były podzielone. Decyzję konsultowałem jednak z żoną. Zdawała sobie sprawę z konsekwencji. Chciałem je opublikować, bo szkoda byłoby takiego ładnego zdjęcia trzymać w szufladzie. A tam chodziło o piękno sylwetki, mięśni. Do tej sesji przygotowywałem się jak do zawodów. Schodziłem z wagi, odtłuszczałem się, odwadniałem. Siódma rano, ludzie biegali po parku, spacerowali z psami, a ja bielizna w dół i na gałąź. Ale żeby mieć takie zdjęcia, musiałem na to pracować 12 lat w modelingu. Na Instagramie, na profilu grzegorzjamroz_mobilnytrener, mam ponad 40 tysięcy obserwujących i na to też musiałem długo pracować. Zdjęcia są również na stronie internetowej: wwww.grzegorzjamroz.pl.      

Funkcjonowanie w mediach społecznościowych to również ryzyko hejtu

Cały czas zmagam się z tym, że jestem oceniany po wyglądzie. Kiedy zaczynałem pracę na siłowni w ośrodku w Żerkowie, to ludzie często mieli krzywdzące opinie: „ten to się sterydów nażarł”, „na pewno chuligan, co burdy na stadionach robi”. Zacząłem robić zawody, dyskoteki dla młodzieży, rodzice stopniowo przekonywali się do mnie i zaczęli puszczać młodzież na treningi. Później pojawiało się coraz więcej kobiet. Zdarzały się nawet kłótnie. To były śmieszne historie. Nie były w stanie się pomieścić. Trzeba było zapisywać w zeszycie na godziny. To była mała siłownia o powierzchni 50 metrów kwadratowych, a często ćwiczyło na niej 25-28 osób. Po kilka osób czekało przy jednej ławeczce. To było w latach 2007-2013. Dzisiaj te małe siłownie zostały wyparte przez duże sieciówki. Pierwsze zawody w wyciskaniu sztangi w Żerkowie to była przyczepa z ławeczką. Pod koniec widzów było tak dużo, że nie mieścili się w amfiteatrze. Zawsze starałem się, żeby były dobre nagrody. Zdarzało się, że ludzie woleli przyjechać do nas na zawody niż nawet na mistrzostwa Polski.   

Dotykają pana złośliwe komentarze? 

Raczej ich nie czytam. Nie wchodzę w dyskusje, bo nie chcę się zniżać do poziomu hejterów. Moja żona bardziej się tym przejmuje. Znam swoją wartość. Wiem, do czego doszedłem i ile mnie to kosztowało. I wiem, dokąd zmierzam. I na dzień dzisiejszy nie muszę nikomu niczego udowadniać. 

Wśród pana klientek jako trenera personalnego dominują też kobiety? 

Tak, jest ich zdecydowanie więcej. Mężczyznom rzadziej przeszkadzają piwne brzuszki. Formy nie robi się pod sukienkę karnawałową czy do kostiumu kąpielowego, ale powinno się ją mieć przez cały rok i lata. Kiedy zaczynam pracę z podopiecznym, planuję zwykle działania na cały rok. Dobrym czasem, żeby rozpocząć treningi, podzielić rok treningowy na makro i mezo cykle,  jest wrzesień. Często dzwonię, piszę do swoich podopiecznych, przypominam o zjedzeniu posiłku lub pytam jak im idzie gdy zakończymy współprace. Zazwyczaj zawodnicy biorą z dwa tygodnie wolnego przed startem, ale ja pracowałem z klientami do samego końca. Oni by mi nie odpuścili.  

O pana sukcesie dowiedziałam się od kogoś, kto stwierdził, że bardzo wiele panu zawdzięcza, bo udało mu się schudnąć i wrócić do kondycji... 

Było kilka osób, które 20-30 kg zjeżdżało z wagi. Mam  dużo podopiecznych online, nie tylko w Polsce, ale i w Stanach Zjednoczonych, Anglii, Belgii, Holandii i Niemczech. Nawet więcej niż stacjonarnych. Pracowałem na to przez 5-6 lat. I to na długo przed pandemią. Jestem mobilnym trenerem. Przygotowuję dla klientów plan dietetyczny i treningowy. Często chcą, żebym przyjechał do nich osobiście i im wytłumaczył wszystko. Na początku to się może rzeczywiście wydawać trudne. Najważniejsze, żeby posiłki były spożywane regularnie. Głodząc się na pewno nie schudniemy. Mnie się zdarza jeść w różnych miejscach, w samochodzie, na zakupach w markecie czy w galerii. Staram się jeść co trzy godziny. Zawsze mam ze sobą butelkę wody i pojemnik z jedzeniem. Staram się pić 6-7 litrów wody dziennie. Oznacza to jednak częste wizyty w łazience.

Żona musi być chyba bardzo tolerancyjna dla pana pasji.  

To prawda, tym bardziej, że przed zawodami jestem prawie nieobecny w domu. Staram się jednak znaleźć czas dla rodziny chociaż w weekend. Pomagam sprzątać, umyć łazienkę czy odkurzyć auta. Szukam możliwości, żeby znaleźć czas, żeby wyjść gdzieś z dzieciakami czy na wspólny obiad. Ale jest ciężko. Ja temu poświęciłem całe życie - w przenośni i dosłownie. Wszystko jest podporządkowane kulturystyce. Na tym poziomie, jeśli chce się startować w zawodach i to bez wspomagania, to nie da się inaczej. Każdy by chciał pojechać na dyskotekę, imprezę, zjeść coś czy wypić. A tu nie ma szans na to. Ten sport wymaga wyrzeczeń. Kulturystyka to jest najcięższa dyscyplina. Czasem człowiek miałby pokusę, żeby pójść na siłownię, podnieść jakiś spory ciężar i zaimponować młodym, ale wiedziałem, że muszę trenować z głową. Najważniejsze dla mnie były zawody kulturystyczne, a jakakolwiek kontuzja wykluczyłaby mnie ze startu.   

Do jakiego wieku można startować w zawodach?

I po sześćdziesiątce. W Stanach Zjednoczonych zdarza się, że startują i po 70. roku życia. Ale to już wiadomo, że nie jest taka idealna sylwetka. W ubiegłym roku, jak startowałem w Tour de Pologne  na 75 km dla amatorów w Arłamowie, to był też tam były kulturysta w wieku 68 lat. Był mistrzem Polski w latach 70. Kiedy go zauważyłem, wydawało mi się to niemożliwe, ale podszedłem i zapytałem, okazało się, że to on. Był bardzo zaskoczony, że ktoś go rozpoznał. Kulturystów z lat 90. znam  wszystkich.

Jakie ma pan plany na przyszłość? 

Na razie odpoczywam. Jeżdżę dużo rowerem. Zapisałem się znowu na Tour de Pologne, ale nie wiem, czy nie będzie mi to kolidowało z planami startowymi. W tym roku chcę wystartować 30 października w Monachium w lidze PRO Natural. Startowałbym częściej, ale nie mam sponsora, a zawody odbywają się poza granicami. Wyniki z próbek pobranych w Ameryce były oczywiście negatywne. Dostałem informację od organizatora zawodów w Wisconsin, że otrzymam kartę PRO i będę mógł zostać zawodowym kulturystą. Daje mi to możliwość startów w lidze zawodowej WNBF. Daje to też większe możliwości, gdy chodzi np. o reklamy. Do mnie zgłaszają się firmy, ale w większości przypadków, płacą w towarze. Czasem kręcę filmy reklamowe lub robię sesje komercyjne produktów. Odmawiam zawsze firmom, które nie są związane ze sportem. Niedawno miałem szansę podpisać umowę z zagranicznym klientem za duże pieniądze - w grę wchodziło kilkanaście tysięcy, za które mógłbym opłacić sobie wszystkie starty na zawodach do końca roku. Odmówiłem, bo to była reklama cygar, a ja z zasady nie reklamuję alkoholu i tytoniu.

Stara się pan zarazić synów pasją do sportu?

W czasie pandemii zrobiliśmy sobie siłownię w ogrodzie. Starszy syn ma 17, a młodszy - 7 lat. Obaj złapali bakcyla. Starszy podbiera mi nawet czasem odżywki. Kiedy wygrałem, to pochwalił się ojcem na Instagramie. Nie narzucam im niczego. Owszem spędzają trochę czasu przed telewizorem lub komputerem, ale gdy przychodzi lato, jak wypalą rano z domu, to wracają wieczorem. Niedziele staramy się spędzać aktywnie. Jedziemy np. na siłownię czy do Jump Areny. 

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama