W styczniu 1945 roku szosą w kierunku Poznania ciągnęły nieprzerwane sznury skrzypiących pod naporem bagaży wozów. Niemcy uciekali przed armią radziecką w stronę Berlina. Szesnastoletnia Zofia Urbanowicz mieszkała w folwarku Stramnice, w jednym z trzech nieistniejących już czworaków. Przed wojną była to część majątku Edmunda Taczanowskiego, który miał swoją siedzibę w Szypłowie.
- Były wtedy naprawdę ciężkie mrozy, tacie po powrocie z pracy w obejściu na wąsach wisiały sople. Śnieg sięgał miejscami powyżej metra - wspomina kobieta.
Pod koniec stycznia nad lasem w okolicy Osieka można było zaobserwować tajemnicze, powtarzające się co którąś noc światła.
- Może i to były samoloty, ja nie wiem. Byli wśród nas ludzie dociekliwi, mówili, że tam były zrzuty dla Niemców, inni - że to szpiedzy. Jednak dla przeciętnego mieszkańca najważniejsze było to, że Niemcy uciekają, a nie, czy tam coś lata, czy nie.
Milicja obywatelska
W tym samym okresie w leśniczówce stojącej na uboczu przy drodze do Zalesia zaczęli się pojawiać Niemcy, domagający się jedzenia. Początkowo leśniczy Roszak nikomu tego nie zgłaszał, przecież uciekinierzy byli na wszystkich drogach. Jednak, kiedy wizyty stały się częstsze, podzielił się tą informacją z innymi. W tym czasie ochotnicy - młodzi mężczyźni i chłopcy powyżej 16. roku życia z okolicznych wsi utworzyli milicję obywatelską (organizacje te miały zapewnić spokój i bezpieczeństwo publiczne zaraz po wyzwoleniu, nazywano ich milicjami samorzutnymi).
- Uważali się za najważniejszych w okolicy, bo oni teraz będą wszystkich bronić - mówi pani Zofia.
Postanowiono zorganizować obławę na ukrywających się w okolicy okupantów.
- Było pięć lat wojny, młodzież podczas niej dorastała. Oni byli nastawieni na Niemców jak psy na mięso. Wszyscy w tym chcieli uczestniczyć. Odkuć się za czas okupacji - dodaje kobieta.
Jej bracia: 21-letni Ludwik i 26-letni Antoni również byli w milicji obywatelskiej.
- Tata nie chciał, żeby oni tam szli. Mówił: "Wy jesteście Polaki, karabin macie niemiecki, naboje są ruskie, a strzelać nie umiecie wcale. Więc, po co wy tam wszyscy idziecie? To nie jest rzecz dla takich niedoświadczonych w wojaczce jak wy". Babcia płakała i wszyscy nakłaniali ich, by zostali w domu. Jednak nie szło im przemówić, chcieli iść i koniec.
Młodzi Pietrowiakowie byli zapaleni do tego czynu równie mocno, jak pozostali mężczyźni.
- Ludzie nie mieli mundurów, więc każdy z uczestników obławy miał mieć biało-czerwoną opaskę na ramieniu. Chłopaki ciągle mówili: "Mama uszyj nam, bo my tam idziemy, my musimy mieć". Mama bardzo ładnie umiała szyć i w końcu im je zrobiła.
Obława
31 stycznia 1945 roku o godz. 5 rano we wszystkich domach czekano już na świt, by wyruszyć.
- Bracia byli tak podekscytowani, że przez całą noc nie spali. Od wieczora oglądali karabiny, sprawdzali jak to działa. Wcześniej nie strzelali, bo i do czego mieli strzelać? - opowiada Zofia Urbanowicz.
Większość udających się na obławę nie umiała posługiwać się bronią. Niewielu miało za sobą służbę wojskową, jak kuzynowie pani Zosi - Teodor (70. pułk piechoty w Pleszewie) i Józef Pietrowiak (15 pułk ułanów w Poznaniu). Na obławę poszli ludzie ze wszystkich okolicznych miejscowości. Byli podzieleni na kilka grup, które przeczesywały wyznaczone tereny. Grupie, w której był kuzyn Teodor i bracia pani Zosi, dowodził mający u ludzi największy autorytet - pan Woś, zarządca majątku w Szypłowie.
- Tu się nie liczyły ukończone szkoły. Ważne, żeby była odwaga i chęć, by walczyć.
Jak tylko wstał dzień, mężczyźni wsiedli na sanie i pojechali do miejsca nieopodal Osieka. Brodząc w głębokim śniegu przeczesywali las, aż doszli do jego skraju. W odległości około 100 metrów stał pod drewnianym zadaszeniem stóg. Wyglądał jak stodoła bez ścian. Woś wyznaczył kilku mężczyzn, którzy mieli się mu przyjrzeć z bliska. Chcieli go podpalić, co spowodowałoby ewentualną ucieczkę Niemców na pole. Jednak wszyscy byli niepalący i nikt z nich nie miał zapałek. Ktoś dostrzegł lufę karabinu wyłaniającą się spod zadaszenia i zaczął krzyczeć, żeby uciekać. W tej samej chwili rozległ się terkot karabinu maszynowego.
Zabici
Niemcy byli zagrzebani w sianie, mieli dużo broni, byli przygotowani do tego, że ktoś będzie nastawał na ich życie. Według miejscowych, byli to niemieccy żandarmi, którzy uciekli z Żerkowa, całą wojnę mieli styczność z bronią. Pierwsze serie z karabinu maszynowego zabiły Teodora Pietrowiaka, Józefa Roguszczaka i Feliksa Maciejewskiego. Dwie osoby zostały ciężko ranne: Antoni Pietrowiak i Tadeusz Ciesielski. Reszta Polaków rozbiegła się szukając schronienia w sosnowym zagajniku i zaspach śniegu. Pan Woś zaczął wołać, by strzelać w stóg pociskami zapalającymi. Po wielu nieudanych próbach udało się go podpalić. Niemcy zaczęli uciekać na pole, najprawdopodobniej było ich dwóch.
- Mówili, że wszystkich zastrzelił Woś. Polacy, którzy uczestniczyli w obławie, zakopali ich ciała pod lasem. Na sośnie, pod którą zostali zakopani, ktoś - ale nie wiem kto - wyciął w korze krzyż. Dziś już go nie mogę znaleźć, bo drzewo urosło i kora się zabliźniła - dodaje pani Urbanowicz.
Józef Pietrowiak przeczesywał inną część lasu. Gdy usłyszał strzały, szybko przybiegł, ale było już po wszystkim , jego brat Teodor nie żył. Kilka osób pobiegło do Osieka po konie i wozy.
Tragedia
- Nikt w okolicy do południa nie był w stanie w tym napięciu pracować. Około godziny 11.00 usłyszeliśmy strzały. Kiedy nadjechali ludzie i powiedzieli, że są zabici, we wsi zrobił się popłoch, bo z każdego domu ktoś tam poszedł. Kiedy mama z ciocią (Zofia i Józefa Pietrowiak), wraz z innymi ludźmi z okolicy, szły w stronę Osieka, spotkały na drodze wóz, na którym leżały ciała Teodora Pietrowiaka ze Stramnic i Józefa Roguszczaka z Szypłowa.
Zawieziono je do pałacu w Szypłowie i złożono w jednym z pokoi. Feliksa Maciejewskiego drugi wóz zabrał do jego rodzinnego domu w Osieku. Rannych przewieziono saniami do szpitala w Jarocinie.
- Mój drugi brat Ludwik, mimo że nadchodził wieczór, bał się przyjść do domu. Wiedział, że rodzice byli przeciwni ich uczestnictwu w obławie, a przez ich upór Antoni został ciężko ranny. W końcu jednak przyszedł. Wtedy też przywieźli ze szpitala ubrania Antka. Były one mocno przesiąknięte krwią. Miałyśmy wrażenie, że nigdy nam się nie uda ich wyprać.
3 lutego 1945 roku poległych pochowano we wspólnej mogile na cmentarzu parafialnym w Mieszkowie.
- Na pogrzebie była cała okolica. Jedni przyszli z ciekawości, inni z markotności. Przyszli wszyscy, którym zdrowie na to pozwoliło.
Walka o życie
Po pozornej poprawie, stan Antoniego zaczął się pogarszać. Codziennie ktoś z rodziny odwiedzał chorego. Najczęściej zabierano się z pracownikiem majątku wożącym każdego dnia mleko do jarocińskiej mleczarni. Dostarczał on również mleko dla chorych w szpitalu. Kiedy Antoni trafił do szpitala, był krępym, ważącym 68 kg mężczyzną. Po prawie 6 miesiącach choroby spadł do wagi 44 kg.
- Przez tę chorobę wysechł, zęby i włosy mu wypadły zupełnie. Co pewien czas mama oddawała dla niego krew. Pewnej niedzieli pojechałam z mamą do szpitala. Rozmawiała z lekarzem, doktor powiedział, że ja już też bym mogła oddać krew dla brata. Jak to usłyszałam, zsunęłam się po ścianie na podłogę i zemdlałam.
Antoni umarł w szpitalu 19 czerwca 1945 roku. Pochowano go we wspólnym grobie, wraz z pozostałymi, którzy polegli pod Osiekiem.
ZOBACZ RÓWNIEŻ
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.