Rozmowa z KATARZYNĄ WALENCIAK - jarocinianką, która walczy z rakiem piersi
Czy pamięta pani swoją pierwszą myśl, kiedy lekarz powiedział pani: „Pani Kasiu, ma pani raka”?
Zamurowało mnie. Dostałam blokadę w gardle, że nie potrafiłam powiedzieć słowa. Zauważyłam plamkę przy sutku i bardzo się wystraszyłam. I już w głowie zapaliło mi się światełko. Poszłam do pani ginekolog na wizytę lekarską. Kazała mi podnieść rękę, a ja już miałam wciągniętą skórę. Pani doktor wyczuła dużego guza i powiedziała, że bardzo szybko mam szukać lekarzy onkologów. Dostałam skierowanie na pilną mammografię do Pleszewa. Pamiętam, jak pielęgniarka zobaczyła moje wyniki, to „wepchnęła” mnie do poradni chirurgii onkologicznej w Pleszewie. Od razu miałam wykonaną biopsję grubo i cienkoigłową. Po kilku tygodniach okazało się, że jest to rak złośliwy - spikularny czyli niekształtny z odnogami i blisko ściany płucnej. Miałam trzy guzy o wielkości 34 mm, 23 mm i 17 mm. W tym czasie pracowałam w Aptece Bratek. Jako pierwsza dowiedziała się koleżanka z pracy. Ona jest ode mnie 20 lat starsza, ale pracowałam z nią od samego początku i mamy świetną relację. Popłakała się. Potem poinformowałam o tym szefa, ponieważ wiedziałam, że będę wyjeżdżała często do lekarzy. Od szefa też dostałam bardzo duże wsparcie. Zaproponował mi pomoc koleżanki, która jeździła ze mną na chemię i to w ramach godzin pracy. Nie musiała tego odrabiać.
Był płacz i żal, że akurat mnie to spotkało?
Tak jak mówiłam zamurowało mnie. Płakałam w domu do poduszki, kiedy byłam sama. Nie chciałam, żeby rodzice i syn, który miał iść za kilka miesięcy do Pierwszej Komunii Świętej dowiedzieli się. To był bardzo trudny czas. Miesiąc czekałam na wyniki biopsji, a potem jeszcze kolejne trzy tygodnie na określnie genetyki nowotworu. Potem było konsylium, które próbowało mi dobrać odpowiednią chemię. Wtedy powiedziałam o chorobie rodzicom i synowi. 10 listopada 2016 r. trafiłam ponownie na trzy dni do szpitala w Pleszewie. Na oddziale onkologicznym, wykonano mi wszystkie badania. I dostałam pierwszą chemię.
Jak pani znosiła leczenie?
Dobrze. Pamiętam, jak następnego dnia pani doktor przyszła zapytała mnie, jak zniosłam pierwszą chemię, czy spałam, czy brałam leki na spanie, czy mnie mdli. Odpowiedziałam, że świetnie się czuję i jestem bardzo głodna. Przez kolejne trzy tygodnie brałam „chemię czerwoną” a potem przez kolejne dwanaście tygodni co tydzień „chemię białą”. W ostatnim tygodniu kwietnia 2017 zakończyłam terapię. Po tygodniu miałam mieć operację. Ale w tym czasie mój syn przystępował do Pierwszej Komunii Świętej. Przełożyłam operację na 22 maja, bo nie wiedziałam, jak się będę czuła. Nie wyobrażałam sobie tego, aby w tak ważnym dniu nie było mnie z synem.
Każdą chemię tak dobrze pani znosiła?
Tak. Brałam chemię i jadłam. Niektóre kobiety bardzo źle się czuły. Leżały, nie mogły wstać z łóżka. Miały wymioty, mdłości. U mnie było wręcz przeciwnie. Po każdej chemii musiałam iść do baru, zjeść devolaya z sałatką. Taka byłam głodna i dopiero mogłam jechać do domu. Od razu nie czułam zmęczenia. Po chemii miałam taką energię, że jak wracałam do domu, to najpierw obchodziłam całe osiedle na około. Potem dopiero mogłam usiąść i odpocząć.
Jak się pani czuła po mastektomii?
Śmieję się, że po operacji byłam sprawniejsza, jak teraz. Cieszyłam się, że pozbyłam się guza. Nie ubolewałam na tym, że nie mam piersi. Tłumaczyłam sobie, że jest wielka szansa na to, że wyzdrowieje, że nie będzie przerzutów. Wmawiałam sobie, że będzie dobrze. Tym żyłam. Bardzo przy takim myśleniu trzymał mnie syn. Miałam wsparcie ze strony rodziców. Przede wszystkim byłam świadoma tego, że mam syna, którego wychowuje sama i muszę żyć dla niego. To samo powiedziałam lekarzowi.: ”Panie doktorze rób co chcesz, ja muszę żyć, bo sama wychowuje dziecko”. A synek miał 10 lat. I udało się. Po operacji miałam miesiąc przerwy, a potem miałam 25 zabiegów radioterapii w Kaliszu. Teraz biorę lek, który ma nie dopuścić do nawrotu choroby. Dziękuje Bogu, że jest dobrze i niech tak zostanie.
Czy miała pani świadomość, że może być z tzw. grupy podwyższonego ryzyka i w związku z tym wykonywała pani badania profilaktyczne?
Nie wykonywałam badań. W mojej rodzinie nie było żadnej kobiety, która miałaby raka piersi. U mnie wyszedł stres, sporo przeszłam w życiu. Dwa lata ciągnął się rozwód.
Niektóre kobiety wypierają choroby ze świadomości, czy też tak pani miała i mówiła sobie “nic się nie dzieje”?
Nie, ale było mi bardzo ciężko. Uczyłam się mówić o tej chorobie, żeby nie bać się jej, tylko walczyć. Jakikolwiek byłby koniec, to warto walczyć. Nie siedziałam, nie myślałam, nie rozczulałam się nad sobą. Gdzieś tam w głowie mi siedziało, że mam raka. Ale cały czas wmawiałam sobie, że nie mogę się poddać, bo mam dla kogo żyć.
Kiedy pani trafiła do Jarocińskiego Klubu Amazonek?
W 2018 roku. Było to trochę przypadkowo. Spotkała mnie nasza pani prezes Józefa Grygiel i zaprosiła na zebranie. Trochę się zastanawiałam, bo od razu przyszło mi do głowy: „Pójdę do Amazonek, a tam będzie rozczulanie się i ciągłe mówienie o chorobie”. Kiedy zajrzałam tam pierwszy raz, to szczęka mi opadła. Nasze spotkania są bardzo sympatyczne, miłe. Poczułam się, jak w rodzinie. Ze strony innych pań poczułam wsparcie i miałam wrażenie jakbyśmy się znały od lat. Spotykamy się dwa razy w miesiącu. Mamy szkolenia, wyjazdy klubowe. Organizujemy imprezy okolicznościowe Dzień Kobiet, Dzień Zakochanych, wigilię. Staramy się jak najwięcej spotykać, żeby być ze sobą, żeby się wspierać, nie myśleć o chorobie. Rozmawiamy też o osobach, które walczą, ale są bardzo przybite, aby je wspierać.
Co było dla pana co było dla Pani najtrudniejsze w tej chorobie?
Najtrudniejsze były pytania syna: „Mamo co to jest rak ?”, „Jak wygląda rak?”. Nie wiedziałam, jak powiedzieć synowi, że w pewnym momencie będę łysa, wypadną mi włosy. Bałam się jego reakcji. Po drugiej „czerwonej chemii” zaczęły mi powoli wypadać włosy. Wtedy pomyślałam, że to jest czas, aby powiedzieć synowi, że będę łysa. Przytuliłam synka. Powiedziałam: „Filip wiesz, że mamusia jest chora. Wiesz, że biorę chemię i leki, wszystko po, żebym była zdrowa”. Chcę Tobie powiedzieć, że w pewnym momencie stracę włosy i będę łysa. Jak wyłysiałam, to chciał zobaczyć moją głowę. Rączką przejechał mi po gołej głowie i poprosił, aby założyła chustę. Potem ze łzami w oczach pytał się, czy będę żyła. Odpowiedziałam: „ Dziecko będę żyła do 90 lat i będziesz miał mnie na głowie”.
Czy miała pani momenty załamania zwątpienia?
Chyba każdy je ma. To były tylko takie drobne momenty. Zaraz myślałam o Filipie, o rodzinie, o przyjaciołach. Zazwyczaj te złe myśli przychodziły w nocy i płakałam w poduchę. Po chwili kładłam poduszkę na twarz i krzyczałam „Chcę żyć.”
Choroba jest ogromnym obciążeniem psychicznym, często prowadzi do depresji czy musiała pani korzystać z wsparcia jakichś psychologów, psychiatrów i czy zapewniono pani taką możliwość?
To jest też taka fajna historia. Kiedy poszłam do szpitala w listopadzie 2016 roku, pierwszą osobą, która podeszła do mnie na oddziale była pani psycholog. Zaprosiła mnie do siebie na rozmowę, zapytała się jak się czuję, jak sobie radzę. Pamiętam jak jej odpowiedziałam: “Wiem, że mam raka, wiem co to jest za choroba, mam wsparcie, jestem świadoma, chcę żyć i mam bardzo dobre nastawienie”. Pani psycholog stwierdziła, że nie musi ze mną rozmawiać. Ale kilka razy zaznaczyła, że będę potrzebowała rozmowy, to mam po prostu przyjść. Z chorobą walczyłam z pozytywnym nastawieniem, ale też muszę powiedzieć, że na swojej drodze spotkałam bardzo dobrych lekarzy. Poddałam się Panu Bogu, bo on wie najlepiej, ile kto może znieść i leczy przez ręce lekarzy, a ja im się poddałam. Tak mnie prowadzili, że nie czułam się, że leżę na oddziale onkologicznym. Dałam się ustawić.
Potrafi pani otwarcie mówić o chorobie, wielu ludzi ma z tym problem. Dlaczego?
Wiem, że wiele osób wstydzi się choroby. Trudno mi powiedzieć, dlatego takie uczucia im towarzyszą. Być może boją się o niej mówić, boją się nawrotów, współczucia. Wstydzą się, bo jestem inna, bo jestem po mastektomii, bo nie czuję się kobietą. Myślę że, to są takie powody. Mimo że nie mam piersi, mam protezę, to czuje się kobietą, nie czuję się jakaś inna.
Jak dzisiaj wygląda leczenie?
Co pół roku jeżdżę na kontrolę, cały czas zażywam lek, który ma przeciwdziałać nawrotom choroby. Mam wykonywane USG, RTG klatki piersiowej, jamy brzusznej, mammografię. Chciałabym, by kobiety, które się załamują, które ciężko przechodzą chorobę, żeby jednak nie traciły nadziei. Życie jest cudem, życie jest darem.
Czy wróciła pani do pełnej sprawności?
Niestety nie. Nie mogę dźwigać, nachodzi mi limfa, czuję rękę i bark. Tak się składa niefortunnie, że lek, który biorę, niekorzystnie wpływa na stawy. Mam sztywność stawów. Ciężko mi się chodzi po schodach. Mam też problemy z krążeniem. Z tego względu nie mogę pracować, choć bardzo chciałabym. Na dzień dzisiejszy nie jestem w stanie angażować się zawodowo. Do marca ubiegłego roku miałam całkowitą niezdolność do pracy. Potem miałam częściową niezdolność do pracy. W grudniu ubiegłego roku komisja uznała, że jestem zdolna do pracy. Odwołałam się od tej decyzji. Kolejna komisja stwierdziła, że nie jestem do końca zdrowa, ale ze względu na wiek, nie jestem niezdolna do pracy. Ostatecznie odwołałam się do sądu pracy. Czekam za rozstrzygnięciem.
Co chciałaby pani powiedzieć kobietom, której dzisiaj się dowiedziały, że mają raka piersi?
Żeby walczyły, bo warto jest walczyć i żyć. Jest ciężko się nastawić na pozytywne myślenie i walkę z chorobą, ale nie poddawajmy się, bo naprawdę warto jest żyć.
Szanowni Internauci. Komentujcie, dyskutujcie, przedstawiajcie swoje argumenty, wymieniajcie poglądy - po to jest nasze forum i możliwość dodawania komentarzy. Prosimy jednak o merytoryczną dyskusję, o rezygnację z wzajemnego obrażania, pomawiania itp. Szanujmy się
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.