Jako 8-letnia dziewczynka słyszałam o strasznym wypadku na moście w Nowym Mieście. Ja słyszałam, a ty byłeś na miejscu zdarzenia. Jaki obraz utrwalił ci się w pamięci najmocniej?
Krew wypływająca z nosa ciężko rannego mężczyzny, w której załamuje się światło wschodzącego słońca...
Nie znalazłeś się tam przypadkiem.
Zacznijmy od tego, że rok 1969 był dla mnie, 18-letniego chłopaka, szczególny. Nazwałbym go wielkim świadectwem dojrzałości. Na ten czas przypada moja matura, potem egzaminy wstępne na moją wymarzoną archeologię (było 5 chętnych na jedno miejsce) oraz powiew wolności w pierwszym oddaleniu się od rodzinnego domu. Po otrzymaniu w lipcu pozytywnej odpowiedzi z Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu, dostałem informację o sierpniowych praktykach robotniczych, które wprowadzono w życie po wydarzeniach w marcu 1968 roku. Chciano w ten sposób zdyscyplinować fizyczną pracą młodzież, a zwłaszcza tą wybierającą się na studia wyższe. Dla mnie praca nie była niczym nowym, gdyż całe dzieciństwo, tak zresztą jak nasz brat i ty również, spędziłem na pomaganiu dziadkom na gospodarstwie. Po tych praktykach został mi jeszcze miesiąc do początku roku akademickiego. Postanowiłem wykorzystać go na dorobienie sobie grosza, aby odciążyć w ten sposób rodziców, ponieważ w naszym rodzinnym domu pod tym względem się nie przelewało. Tak narodził się pomysł podjęcia pracy w pogotowiu.
Aż trudno mi sobie to wyobrazić: ty w karetce? Przecież nie miałeś żadnego przygotowania.
Z tego, co pamiętam przyjęto mnie na zastępstwo. Do tego trzeba jeszcze dodać, że służba zdrowia, a zwłaszcza służby pomocnicze, były wtedy bardzo słabo opłacane, więc znaleźć chętnych do pracy jako sanitariusz nie było łatwe. Nie przypuszczałem wtedy jeszcze, że właśnie tutaj przyjdzie mi zdawać jeszcze jeden egzamin dojrzałości.
A przygotowanie do roli sanitariusza?
Owszem miałem. Przeszedłem szkolenie, które odbyło się w ciągu jednego dnia. (śmiech) Czekaj, czekaj. Musimy sobie wyjaśnić, na czym polegała praca sanitariusza. Otóż to nie był pielęgniarz lecz ktoś, kto nosił za lekarzem ciężką walizę z lekami i podstawowym sprzętem. To nie było więc nic skomplikowanego, czemu nie można by podołać, nawet jeżeli praca była na tzw. zmiany. Na pewno było to zajęcie odpowiedzialne, ponieważ we wspomnianej walizce w drewnianych pudłach znajdowały się dwojakiego rodzaju leki: jedne te podstawowe, ogólnodostępne, drugie silnie przeciwbólowe z grupy opiatów. Moim obowiązkiem było dbać o uzupełnianie stanu jednych i drugich, przy czym te drugie były wydawane wyłącznie na tzw. czerwoną receptę i bardzo skrupulatnie rozliczane. Do moich obowiązków należało między innymi naciąganie leków do strzykawki dla lekarza, podawanie zastrzyków domięśniowo, ale przede wszystkim musiałem być dyspozycyjny na każde skinięcie lekarza.
Do tego pamiętnego dnia miałeś jakieś skomplikowane przypadki?
Absolutnie nie. Wręcz przeciwnie. Zwłaszcza nocne dyżury były bardzo spokojne.
12 września 1969 roku, gdy poszedłeś na nocny dyżur...
Tak, przyszedłem w piątek na dyżur i myślałem, że ta noc będzie jak wszystkie poprzednie, ale było zupełnie inaczej. Pamiętam, że nad ranem ok. godz. 4.00 przyszło wezwanie do wyjazdu do chorego. Dzisiaj już nie pamiętam, dokąd i do jakiego przypadku pojechaliśmy, ale pamiętam lekarza, z którym wtedy dyżurowałem. To był doktor Zenon Dutkiewicz. Gdy wróciliśmy do Jarocina, było krótko przed 6.00. Pomyślałem sobie, że jeszcze chwila i będę miał fajrant, bo pracę kończyliśmy o godz. 7.00. Była sobota i aż do niedzieli wieczora miałem mieć wolne. Podjechaliśmy pod ówczesną siedzibę pogotowia na ulicy 1-go Maja, a tam przed budynkiem stała już dyspozytorka. Wymachując jakimś papierem krzyczała: „Doktorze, doktorze, straszny wypadek na moście w Nowym Mieście. Natychmiast jechać!” Kierowca włączył syrenę i popędziliśmy na miejsce wypadku.
Domyślaliście się, co zastaniecie na miejscu?
Nie. Absolutnie nie. Dojechaliśmy i byliśmy pierwszym pogotowiem, które dotarło na miejsce wypadku. Za moment dołączyła Środa Wlkp. Dzisiaj, gdy patrzę na zdjęcie zamieszczone w prasie, widzę masę ludzi. Skoncentrowany na widoku tylu rannych i zabitych, nie widziałem poza tym nikogo, zwłaszcza tych ludzi, których zobaczyłem potem na zdjęciu. Zenon Dutkiewicz był pierwszym lekarzem, który diagnozował zabitych i część ciężko rannych. Z relacji pogotowia średzkiego wynikało później, że zabrali kogoś ciężko rannego, który zmarł po kilku kilometrach jazdy, więc wrócili na miejsce wypadku, aby zostawić zwłoki i zabrać ze sobą kolejnego rannego. To Zenon Dutkiewicz wydał zgodę na to, aby rannych przewozić do szpitali prywatnymi samochodami. Pamiętam, że był wśród nich samochód na francuskich numerach.
Co wryło się w pamięć najmocniej?
Został mi w głowie obraz krzaków, pod którymi układano zmarłych... Jednego przy drugim... Zenon Dutkiewicz robił oględziny wynoszonych z autobusu, których było dużo, bardzo dużo. Pamiętam, że niosłem z kierowcą nosze. Robiłem to pierwszy raz, bo jak wspominałem, poprzednie dyżury były bardzo spokojne i nie musieliśmy nikogo transportować na leżąco. Sytuacja wyraźnie przerastała moje możliwości, gdyż niesienie kogoś na noszach pod górę wymaga specjalnej techniki, której nie znałem z praktyki. Do tego jeszcze miałem nieodpowiednie obuwie, które osuwało się, nie dając wsparcia. Wspinaliśmy się z ukosa pod ciężarem noszy, walcząc o każdy centymetr nasypu. To był ogromny wysiłek, pomimo że mężczyzna, którego nieśliśmy, był wątłej postury. Lekarz, widząc moją nieporadność, krzyknął w pewnym momencie: „Czy ja mam dupę, czy sanitariusza?!”
Emocje wzięły górę?
Dzisiaj wiem, że chciał mnie w ten sposób wyrwać z szoku, w którym byłem. To pomogło.
Pamiętam, że już mieliśmy ruszać do jarocińskiego szpitala, gdy lekarz zdecydował o zabraniu jeszcze jednej rannej osoby. To była kobieta, którą posadzono mi na kolana. Trzeba pamiętać, że karetka, którą jechaliśmy, to nie był żaden mercedes czy samochód choć w części przypominający dzisiejsze ambulanse. To było kombi z noszami i siodełkiem dla sanitariusza z tyłu oraz dwoma miejscami z przodu dla kierowcy i lekarza. Dobrze, że byłem taki chudziak, bo inaczej byśmy się tam z tyłu nie pomieścili w trzy osoby: ja na tym stołku, cicho pojękująca kobieta na moich kolanach z głową opartą o siedzenie lekarza i ciężko ranny mężczyzna na noszach. To była moja najdłuższa droga. Krajobraz pomiędzy Mieszkowem a Klęką jest wyjątkowo płaski, jak przysłowiowy stół. Wszyscy milczeliśmy: kierowca, lekarz, kobieta na moich kolanach. Słychać było tylko jęk mężczyzny na noszach, który był w ciężkim stanie. To był jęk, któremu towarzyszył głośny oddech z zajętych krwią płuc.
Co jeszcze zapamiętałeś z tamtej podróży?
Był bardzo piękny, słoneczny poranek. Na wysokości Wolicy Pustej słońce wschodziło po naszej lewej stronie z kierunku Żerkowa. Było przed siódmą i o tej porze roku wschód słońca dopiero co się dokonywał. Słońce wisiało nisko nad horyzontem i oświetlało przez szyby boczne wnętrze naszej karetki. Z noszy słychać było straszne jęki leżącego na nich mężczyzny, a oślepiające światło jakby potęgowało jeszcze jego cierpienie. Z nosa leciała mu krew... Była bardzo jasna... Widziałem, jak załamują się w niej promienie wschodzącego słońca i sprawiają wrażenie, że krew emanuje światłem od środka. Obraz prawie surrealny.
Ale wy my musieliście się z tym realnie mierzyć…
Całą drogę modliłem się, abyśmy jak najszybciej dojechali do Jarocina, abyśmy mogli tym ludziom jak najszybciej pomóc, aby ten dzień jak najszybciej się skończył. Gdy dojechaliśmy pod szpital widziałem wspomniany samochód na francuskich numerach, który przeleciał obok nas nie zauważając, że jest już na miejscu, gdyż budynek szpitala był z ich perspektywy niewidoczny. Przypomnę, że ruch odbywał się wtedy przez rynek, więc wjechali na niego z ulicy Poznańskiej i dalej w Warszawską, dzisiaj Śródmiejską, mając budynek szpitala po lewej stronie. Szpital jest trochę odsunięty od ulicy, a więc niekoniecznie widoczny z drogi. Podjechaliśmy pod szpital i pierwsze co zrobiono, to wyciągnięto nosze z rannym mężczyzną. Ja zostałem ze wspomnianą kobietą w środku i miałem wrażenie, że o nas zapomniano. Trzymałem ją na kolanach i powtarzałem w kółko: - Już jesteśmy na miejscu, zaraz ktoś przyjdzie, zaraz panią zabiorą, zaraz pani pomogą...
Gdy wysiadłem z karetki zauważyłem tłum ludzi. Byli to przede wszystkim bliscy tych, którzy ulegli wypadkowi. Gdy dowiedzieli się, że byłem na miejscu zdarzenia dopytywali, czy widziałem, czy słyszałem coś o tych, których szukali.
Pamiętasz jeszcze, co zrobiłeś zaraz po dyżurze?
Pamiętam, że byłem potwornie zmęczony i rozkołatany w myślach, ale o pójściu spać nie było mowy. Poszedłem na długi spacer do zdroju. Życie nauczyło mnie, że nerwy potrafią człowieka trzymać długo i długo trwa, zanim to wewnętrzne napięcie zejdzie. To trochę tak, jak z nakłuciem balona, z którego trzeba powietrze wypuszczać powoli, bo inaczej pęknie. Chyba już wtedy miałem prawidłową konstrukcję psychiczną, bo dobrze sobie z tą sytuacją poradziłem.
Czy miałeś może rozmowę z psychologiem?
Nie.
Rozmawialiście później jeszcze w pracy o tym zdarzeniu?
Tak, oczywiście. Dopiero po czasie dowiedziałem się na przykład, że najbardziej ucierpiał przód autobusu, czyli miejsce, gdzie siedział kierowca. Wyciągano go jako jednego z ostatnich. Początkowo przyjęto, że być może może zbiegł z miejsca wypadku. Dopiero potem okazało się, że był zgnieciony za kierownicą. Mówiło się wtedy też o zaginięciu jednej z pasażerek, starszej już osoby. Okazało się, że była ona jedną z najmniej poszkodowanych w tym wypadku. Siedziała na tylnym siedzeniu autobusu, a najwięcej poszkodowanych i najbardziej rannych było w przedniej części pojazdu. Mówiono, że miała złamaną rękę, ale wyszła o własnych siłach z autobusu i zniknęła. Na początku uznano ją za zaginioną, ale okazało się, że poszła z miejsca wypadku pieszo do swojego domu. Wycieczka organizowana była dla pracowników spółdzielni Nowy Świat z Radlina, ale wiadomo było, że w autobusie znajdowały się również inne osoby, które nie były powiązane z tą grupą np. Jolanta i Stanisław Krzyżostaniakowie - pan Stanisław był ponad 25 lat wspaniałym kierownikiem kina Echo. Na pewno siedzieli w autobusie obok siebie, ale w akcji ratunkowej - on trafił do Jarocina, a ona do Środy. To świadczy również o tym, jak szybko trzeba było działać. Pamiętam, że w Jarocinie dużo mówiło się jeszcze o tym wypadku, a wrak autobusu stał potem bardzo długo, niczym świadek tej strasznej katastrofy, naprzeciw tzw. CPN-u.
Czy to, co przeżyłeś, wpłynęło w jakiś negatywny sposób na twoje dalsze życie?
Powiem, że nie. Wiem, że po takiej traumie ludzie reagują nieraz bardzo negatywnie. Ja niczego takiego nie doznałem. To czego się nauczyłem podczas tego jednego miesiąca, pomogło mi później w sytuacjach, gdy musiałem podać komuś zastrzyk domięśniowy, przeciwzakrzepowy czy zmienić opatrunek. Gdyby przyszło mi pracować jeszcze raz w służbie zdrowia, to myślę, że dałbym sobie radę, (śmiech) nie wchodzi się jednak dwa razy do tej samej rzeki - głosi stare porzekadło. Tym bardziej, biorąc pod uwagę mój siódmy krzyżyk na karku, raczej to już mi nie grozi. Dziś tamte trudne chwile wspominam jako znaczące przeżycie, którego wtedy, o dziwo! nie doświadczyli najstarsi kierowcy i sanitariusze jarocińskiego pogotowia... a co tu dopiero mówić o świeżo zatrudnionym żółtodziobie. Kiedyś może jeszcze wrócę do tych smutnych wspomnień w trzecim tomie pamiętników zatytułowanym „Przygody samotnego wilka archeologa”, w którym będę chciał podsumować swoje bogate i chwilami niełatwe życie.
Rozmawiała Anna Malinowski
(autorka jest siostrą profesora)
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.