Starszy mężczyzna pchający z mozołem swój dwukołowy wózek. Pojazd wypełniony po brzegi tym, co ludziom jest już niepotrzebne. I tak niemal codziennie, bez względu na porę roku, pod ponad 20 lat.
Władysław Wysocki był kiedyś bezdomny. Od dawna trudni się zbieractwem. Jeździ od domu do domu i odbiera złom.
Mężczyzna zyskał sympatię i stał się rozpoznawalny. Kilka lat temu, nasza redakcyjna koleżanka Magdalena Sobczak towarzyszyła mu z kamerą. Tak powstał reportaż "Człowiek życia".
Zapraszamy do oglądania.
Przypominamy reportaż o panu Władysławie, który ukazał się w Gazecie Jarocińskiej
To jest złom mój ukochany
Na Św. Ducha mija mnie mężczyzna z wózkiem. Intuicja mówi mi, że to pan Władziu. Szukałam go od kilku miesięcy. Słyszałam, że ten złomiarz to ciekawy człowiek. - Dokąd pan idzie? - Do mojej kochanej Ani, kierowniczko, a gdzie indziej o tej porze? Do domu! Umawia się ze mną, żeby pogadać. - Tutaj, przy tym mostku o trzeciej. Bez telefonów i e-maili. Następnego dnia czeka.
Żyję…
Z domu wyrzucił go szwagier. - Zamknął mi drzwi na klucz i kazał szukać innego mieszkania. Spałem w stodołach, szwendałem się. Matka jakby żyła, to by płakała. Nie mógł wytrzymać na dworcu, było tam zbyt głośno. Zamieszkał na terenie byłej cegielni. - Wiem, co to znaczy mróz. Zimą to nieraz kobiety okna otwierały i pytały „Gdzie ty Wysocki jedziesz? Uciekaj do domu!” Śnieg to tak walił, że wyglądałem jak małpa. Jestem wytrzymały taki. Dochodziło do 40 stopni na minusie. Ja po kolana byłem w śniegu, w takim namiocie z folii. Czasem ludzie dawali mi na zupeczkę, czasem jakieś kanapki z dżemem czy wątrobianką. Namiot z patyków i folii zrobił sam. Grzał się przy ognisku. - Przychodziłem zimą ośnieżony jak bałwan. A jak deszcz ze śniegiem padał, to wszystko było takie mokre, że jak się przykrywałem kołdrą, to czułem jakbym wchodził do stawu. Władysław Wysocki nie miał domu przez 7 lat.
Byłem ich tatą
W cegielni czuł się jak u siebie. Nie myślał, że jeszcze kiedykolwiek będzie miał dom. „Dziabał klomby” u franciszkanów i w masarni żeby zarobić na chleb. - Szef tego rzeźnika to mówił, że mu z nieba spadłem. Zawsze dał jakąś ciepłą kiełbaskę, trochę słoniny czy kiszki. Szybko znalazł kompanów wśród zwierząt. - Kupowałem kości i gotowałem zupę. Dzieliłem się nią ze szczurami i myszami. Myszy to były tak jak moje kury. Szczur na noc przychodził mi spać na ramię. Byliśmy przyjaciółmi. Nawet miałem takiego oswojonego ptaszka. Jak kumple do mnie przychodzili na cegielnię, to pytali: „Władziu? Dlaczego ten ptaszek się nie boi?” A ja im mówię, bo ja jestem tata zwierząt. Miałem też dwa bociany. Kuba i Matylda je nazwałem. Póki byłem na cegielni to zawsze tam przylatywały. Zawołałem „Kuba, Matylda” to przyleciały, bo przyszedł ich tata i da im chleb. Tak mnie ptaki, myszy i szczury polubiły.W ciepłe dni lubił leżeć pod gołym niebem. - Każdy człowiek by się lepiej czuł, gdyby spędzał więcej czasu na powietrzu. Mury z człowieka wysysają życie. Ja miałem swoich muzykantów. Świerszcze mi grały, żaby mi kumkały, ptaki śpiewały. Orkiestra taka za darmo. Przyroda mi się podobała, ale zimą wszystko się kończyło...
Raz prawie zamarzł. - Doktórka Lisiecka jest najlepsza w Jarocinie. Prosto w oczy mi powiedziała, gdy spotkała mnie w mieście: „Gdyby nie ja, to ty byś był Wysocki na tamtym świecie” . Inny lekarz, jakby przyjechał na cegielnię, to by powiedział „e tam, do kosicy go”, a Lisiecka zdecydowała, że tego człowieka trzeba wziąć szybko do szpitala, może jeszcze się go da uratować. Może się obudzi i będzie żył. Znalazł się w pleszewskiej noclegowni, przestał pić i otrzymał mieszkanie w Jarocinie. - Z bezdomnymi to jest tak, że każdy pije, a umrzeć nie umrze. Chodzi o to, żeby nie myśleć o domu, że się go nie ma i o rodzinie. A przypadki są różne. I tak ciągle tylko „dalej, po jednym”. W noclegowni pić nie pozwalają, ale ja się kierownikowi nie dziwię. Gdyby popili, to by sobie zaraz zaczęli lać. Kierownikowi będę zawsze wdzięczny. Woził mnie do lekarza, a później pomógł napisać wniosek o mieszkanie. Niech mu Bozia da dużo zdrowia.
Moja księżniczka
- Widzi pani, co ja tu mam na ręce? Gwiazdy jakieś, jakby niebo. - Tak, a tu jest kto? Bozia to jest. Bozinka. Niech pani zrobi zdjęcie. To jest Bozia. Nasza księżniczka. Ja za Bozią bym w ogień skoczył, dzięki niej żyję. Na cegielni codziennie przed snem wychodziłem przed namiot i śpiewałem Czarną Madonnę.Tatuaż zrobił w młodości. - Gdyby mi ktoś coś złego powiedział na temat Bozinki, to bym mu k***a dał wje*. Mam „wymla” na tle Bozi. Taki, co nie wierzy, to nie jest człowiek tylko szatan jakiś, belzebub. Z Bozineczką to czuję, że jestem kimś. Jak widzę jakieś obrazy w śmietnikach z Matką Boską, to zaraz biorę do domu, bo ona dała mi siłę. Proboszcz z miasta też jest za mną. Na kolędę go zawsze zapraszam. Polubił mnie, daje mi wszystkie swoje złomy. Aż mi się nie chce wierzyć, że ja taki i z księdzem się dogadam.
Pojawił się dach nad głową i pojawiła się kobieta. - Na początku jak dostałem to mieszkanie, to z noclegowni bezdomnych wziąłem. Powiedziałem Krzysiowi jeden raz, że pojadę do Poznania i poderwę sobie jakąś bezdomną ze stacji. Chciałem, żeby ktoś był ze mną na stałe. Wsiadł w pierwszy pociąg do Poznania. - Jechała z koleżanką. Spojrzałem na nią, zaczęliśmy rozmawiać, no i wie pani, gadka szmatka. Bozia nas złączyła, nikt więcej tylko ta nasza księżniczka. Mówię: „Aniu! Zleciałaś mi z nieba”. I tak przywiózł bezdomną od pięciu lat Annę do swojego mieszkania w Jarocinie. - Ledwo szła. Jak ją przyprowadziłem, to mówiła, że jestem kochany. Bezdomna lepiej uszanuje człowieka. My byliśmy oboje dzieci ulicy i oboje się tak dogadujemy. Szanujemy się i Bozinka nam daje zdrowie.
Na początku się nią opiekował. Chciał, żeby jak najszybciej zapomniała o strasznym życiu bezdomnej. - Co ja przeżyłem, jak ona mi opowiadała, że na stacji w Poznaniu po kilka tygodni chleba nie miała. Mój Boże, moja najdroższa, kochana Aniu… Wziąłem ją. Rączki to miała takie wychudzone, buzię. Chude to takie było, jak te kobiety z telewizji. Dzisiaj twierdzi, że to jego partnerka dba o niego. - Jak ja mam teraz dobrze! Przyjadę, to mam obiad zawsze ciepły uszykowany, poprane wszystko, a ja chodzę do pracy. Jak wychodzę z domu, to mówię: „Aniu kochana, zostań z Bozinką”. Bo ten wózek to moja praca, mój chleb. Ile zarobię, to zarobię, ale mamy co jeść.
Mustang jestem i „twardzielec”
- Na budynkach to mówią na mnie „koń pociągowy”, bo ja codziennie z tym wózkiem chodzę. Zarabia dziennie około 15-17 złotych. - Jak nazbieram kilo puszek, to Ania może kupić bochenek chleba. Puszek jest wszędzie pełno. Pieniądze leżą na ulicy i jakoś się żyje. Zawsze jej mówię, że nie ma biedy w domu, kiedy jest pyruszka, sól i tłuszcz. Jestem szczęśliwy, a złomy to mi się nawet po nocy śnią. Kocham pracę.Chce żeby Ania zajmowała się tylko domem. - Ona pracować nie może! Byłoby mi wstyd, żeby ludzie może gadali w mieście, że ona wychudzona. Ja o to zadbam już. Moją pracą jest, żeby przynieść pieniądze. Od tego jest chłop w domu. Taki mam ja umysł. Chłop musi być zaradny. Żeby na zimę było drewno, to zbieram tapczany i szafki. Musi być chłop jak dąb, jak ja.
Najwięcej dało mu wyjście z alkoholizmu. - Nie wiem nawet, ile kosztuje piwo czy wódka. Nie piję już od kilku lat. Jest mi źle, jak pomyślę, ile ja matce i ojcu nerwów napsułem i pieniędzy przepiłem. Byłem głupi. Dopiero teraz wiem, że żyję. Rano się budzę i wychodzę jak świeżo narodzony. Głowa mnie nie boli, nie trzęsę się. Jestem zdrowy i szczęśliwy. To było moje postanowienie.
Wózek do grobowej deski
Pan Władysław zgodnie z prawem jest osobą niezdolną do pracy. - Miałem złamane biodro i mam protezę. Byłem na operacji w Pleszewie. Dostałem całkowitą niezdolność. Żaden lekarz mi nie wyda teraz zaświadczenia, że mogę pracować, bo by poszedł siedzieć. Kiedyś pracował w fabryce mebli. Mówi, że nie dostanie renty. Nie opłacał składek ZUS-owskich. - Przyszło pismo z tym, ile kosztują składki na emeryturę. Niby mam sobie wybrać i płacić. Ale z czego?W Jarocinie nie łatwo jest być złomiarzem. Pan Władysław jest jedyny. - Ja tylko chodzę z wózkiem, ale są tacy, co grzebią w śmieciach. Czasem w środku nocy, z latarkami. Każdy chce jeść. Jak nie pójdzie nocą, to rano już nie ma po co. Ja bym nie wszedł do kontenera. Przecież tam są pampersy, inne takie rzeczy, gazy się unoszą. Włazi, ryje i się truje.
Dzisiaj ludzie wolą sami sprzedawać złom. Pan Władziu mówi, że jedni drugim kradną. To dlatego, że skupy na Ceglanej i Zacisznej mają za wysokie stawki. - Czasem moja mówi: „nie jedź”, ale ja idę. Zmoknięty, ale z czegoś trzeba żyć. Nie ma cegielni, nie ma obrabiarek, zakładów nie ma, to i złomu nie ma. Miasto już umiera. Ja dostaję tylko puszki od kotka i pieska, zakrętki od słoików. Tylko czasem ktoś zostawi coś większego.
Codziennie chodzi tym samym szlakiem. Zbiera przez kilka godzin. Od 6:30 do 14:00. Bywają dni lepsze i gorsze. - Wszędzie się chodzi. Niektórzy ludzie już mnie znają, to mówią, że jak ich nie będzie, mam wejść na podwórko i tam we wiaderku można sobie wziąć te puszki. Jestem zaufany, wiedzą, że nic nie ukradnę. I tak na ten wózek kładę. Widzi pani, to jest mój złom ukochany.
Reportaż ukazał się w Gazecie Jarocińskiej w 2015 roku.
DAGMARA ŚWIERKOWSKA
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.