reklama

Chorowałam na depresję wiele lat. Mam za sobą próbę samobójczą, 20 lat walki z bulimią oraz współuzależnieniem. Nie poddałam się

Opublikowano:
Autor:

Chorowałam na depresję wiele lat. Mam za sobą próbę samobójczą, 20 lat walki z bulimią oraz współuzależnieniem. Nie poddałam się - Zdjęcie główne

zdjęcie poglądowe

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościMa 49 lat. Przez wiele lat zmagała się z depresją, bulimią i współuzależnieniem. Była bita i poniewierana. Stoczyła ciężką walkę o siebie pokonując to, co dla innych wydaje się niemożliwe. Z Karoliną mieszkanką Jarocina rozmawiała Karina Muszalska
reklama

Zgodziłaś się opowiedzieć o swojej depresji. To temat dla wielu trudny. Dlaczego to robisz?

Przede wszystkim robię to dla siebie. Potrzebuję się oczyścić, wyrzucić z siebie to wszystko, co się we mnie nagromadziło. W pierwszej kolejności myślę o sobie. Dopiero na drugim miejscu pomyślałam o tych, którzy zmagają się z depresją i uzależnieniami. 

Jednak nie zgodziłaś się zdradzić swojego imienia i nazwiska.

Bo jestem zdrową egoistką, która na pierwszym miejscu stawia obecnie siebie. Czy moje nazwisko pomoże komuś wyzdrowieć? Nie! Ale moja historia, a raczej walka o samą siebie - raczej tak! Na pewno może zmotywować.

Przekonałaś mnie. Może zaczniemy od początku. Kiedy zaczęła się twoja choroba?

Trudno wskazać mi, kiedy pojawiły się pierwsze symptomy depresji. Obecnie mam 49 lat, ale już w szkole podstawowej pojawiły się pewne problemy.

reklama

To wiele lat temu. Wtedy byłaś dzieckiem. Co się takiego z tobą działo?

Miałam nieodopartą potrzebę nagłego jedzenia. Nie kojarzyłam tego ze stresem, ale widziałam, że trudno mi na tym zapanować. Pamiętam, że już wtedy postrzegałam siebie jako zbyt grubą. Do tego byłam wysoka i dobrze zbudowana. Wołających na mnie „gruba” nie brakowało. 

To mogły być początki bulimii, z którą, jak wiem zmagałaś się wiele lat?

Tak, ale wtedy o tym nie wiedziałam. Czułam głód, to jadałam, kiedy zaczęło mi się robić niedobrze, to szłam i wymiotowałam. Prawda do mnie dotarła po wielu latach. Około 15 lat temu uświadomiłam sobie, że bulimia to moje drugie ja. Od 7 jestem „czysta”.

„Czysta”?

No tak, bo bulimia czy anoreksja, czyli psychiczne zaburzenia odżywiania, to są zachowania kompulsywne, nad którymi nie można zapanować. Tak jak alkoholik musi się napić, ja musiałam się najeść i zrzygać. Alkoholik mówi sobie „napije się dzisiaj”, a ja w „najlepszych” latach swojej bulimii planowałam sobie po obudzeniu wieczorną „ucztę”. No i tak robiłam. Brałam bochenek chleba, smarowałam go pasztetem albo serkiem, żeby było łatwiej, popijałam dużą ilością wody i wędrowałam do łazienki. Dodam, że czułam się wtedy, jak na haju, a problemy przestawały istnieć. Tyle że, jak wydaliłam z siebie wszystko, to nie mogłam spojrzeć w lustro na własną twarz. Ryczałam, obiecywałam, że to już ten ostatni raz… Niestety, to się powtarzało, a ja nie dawałam sobie rady. Zabijało mnie poczucie winy.

reklama

A rodzina nic nie zauważyła?

Skrzętnie się kryłam. Miałam swoje sposoby. Owszem z czasem się o wszystkim dowiedzieli i to ode mnie. Zanim do tego doszło zdążyłam skończyć studia, zacząć pracę, urodzić dwoje dzieci i się rozwieść.

Czyli to trwało bardzo długo?

Około 25 lat. I przez dłuższy czas nie myślałam, że to coś złego. Nie stosowałam przecież leków przeczyszczających, jak wiele młodych dziewczyn. Ja po prostu jadłam, piłam wodę i rzygałam, więc co to mógł być za problem? Tyle, że za tym krył się ból i cierpienie, którego sobie wtedy nie uświadamiałam. Dzisiaj pozostały skutki: problemy z jelitami, zębami, które na wskutek działania kwasu solnego się psują, powtarzające się wrzody żołądka. 

Wróćmy do tematu depresji? 

reklama

Równocześnie z objadaniem pojawiało się złe samopoczucie, coś w rodzaju przygnębienia. Znacznie nasiliły się w okresie studiów. Poszłam więc do psychiatry. Otrzymałam leki przeciwdepresyjne i przeciwlękowe. Niestety dość szybko się okazało, że te leki wywołują u mnie liczne skutki uboczne. Potrzebna była ich zmiana.

Depresja to złożona choroba i ma wiele oznak psychosomatycznych. Jak to było u ciebie?

Na drugim roku studiów stałam się bardzo senna. Zmęczenie było tak silne, że cały dzień leżałam i nie mogłam się zwlec z łóżka. Pomimo tego nie mogłam zasnąć. Lekarze podejrzewali u mnie cukrzycę. Przeszłam więc liczne badania. Niestety nie potwierdziły ich tezy. Dalej nie było wiadomo, co mi jest. Czasem dochodziłam do siebie i funkcjonowałam normalnie, ale potem znowu zaczynałam się pokładać, gdzie popadnie. Po kliku miesiącach trafiłam do neurologa. Ten zrobił mi EEG fal mózgowych. Badanie wykazało, że w czasie tak zwanego czuwania pojawiają się wiązki snu. Jednym słowem miałam objawy narkolepsji. Dostałam więc efedrynę. Dzięki niej mogłam zacząć funkcjonować, a objawy z czasem w ogóle zanikły. Niestety ona pobudzała łaknienie. Pojawiły się też spore problemy z bólami głowy, zaburzenia widzenia i równowagi. Podejrzewano więc guza mózgu. Potem miałam rwę kulszową, ledwo się ruszałam… dodatkowo problemy z widzeniem. Przyczyną wszystkiego była psychika. Często też mdlałam. Ile razy ja trafiłam karetką na sygnale do szpitala? To były jednak objawy nerwicy. W sumie przeszłam cztery silne załamania nerwowe, w tym depresję poporodową.

reklama

Jak się ona objawiała? Często kojarzy się bowiem depresję poporodową z brakiem zainteresowania dzieckiem?

Nie, nic z tych rzeczy. Zaczęłam się źle czuć jeszcze przed porodem. Wtedy nikt nie zadawał mi pytania o moje samopoczucie. Urodziłam syna dwa tygodnie po terminie wycieńczona psychicznie. Przede wszystkim kompulsywnie sprzątałam dom. Wszystko musiało być idealnie zrobione. Każda osoba, która weszła do mojego mieszkania była „chodzącym brudem”. Myślałam wtedy „niech ona wyjdzie, muszę tam przetrzeć podłogę”. Paradoksalnie ja tego swojego domu nienawidziłam. Czułam się w nim źle. Popołudniami pakowałam syna do wózka i szłam do mamy. Tam czułam się lepiej. Trzy miesiące po porodzie zemdlałam. Z czasem pojawiły się stany lękowe. Poszłam więc do psychiatry.

Zdiagnozowano u ciebie depresję poporodową?

Skądże. Pani psychiatra stwierdziła, że to wszystko przez mój perfekcjonizm. Owszem, jestem perfekcjonistką, ale nie to było powodem mojego stanu. Wypisała leki i kazała odstawić syna od piersi. Czułam się okropnie, miałam sobie za złe, że nie będę karmić dziecka. Stan zamiast się poprawiać pogarszał się. Stany lękowe się pogłębiły. Za dnia szukałam ucieczki w sen, za to noce były bezsenne. Trafiłam więc do innego psychiatry. Wtedy dowiedziałam się, co mi jest. Mało tego, powiedziano mi, że wcale nie musiałabym odstawić dziecka od piersi, gdyby zapisano mi odpowiednie leki. Niestety zła decyzja psychiatry raczej pogłębiała moją chorobę. Otrzymałam więc nowe leki. Wiele miesięcy upłynęło zanim zaczęłam być spokojniejsza. Depresja odebrała mi radość z narodzin syna, na którego tak czekałam. Wiedziałam też, że jeśli zdecyduję się na kolejną ciążę, to będę musiała być pod opieką psychiatry, żeby sytuacja nie się powtórzyła. 

Z tego co wiem, twoje problemy się nie skończyły. Co się potem z tobą działo?

Przez osiem lat żyłam w miarę dobrze. Mówię w miarę, bo w międzyczasie pojawiły się problemy alkoholowe u mojego męża, rozpad małżeństwa i rozwód. Przez ten okres żyłam jak terminator emocjonalny, który ze wszystkim musiał sobie poradzić bez łez i biadolenia. Nawet nie zauważyłam, że doprowadziłam się do najgorszego. Czułam bezsilność i choć bardzo chciałam żyć i być szczęśliwa, to nie wiedziałam, jak mam to zrobić. Pewnego dnia zażyłam więc większą ilość uspokajaczy. Obudziłam się pod dwóch dniach w szpitalu. Lekarz prowadzący chciał mnie przekazać do szpitala psychiatrycznego, ale ja się nie zgodziłam, bo dzieci, bo ludzie, bo nienawidzę szpitala. Tysiąc powodów, dla których nie chciałam być zamknięta. Wiedziałam jedno - muszę się leczyć. Poszłam na terapię. Zresztą moja próba samobójcza była wołaniem o pomoc. Nawet nie pamiętałam, że napisałam sms-a do koleżanki. Co prawda był zawiły, nie napisałam w nim nic wprost. Jednak bardzo ją zaniepokoił. Wsiadła do auta i przyjechała do mnie. Dzięki niej żyję. Prawdę powiedziawszy ta sytuacja była pierwszym krokiem dosięgnięcia własnego dna. 

Mówisz o dosięgnięciu dna, to raczej kojarzy się z alkoholikami i narkomanami.

Dna może dosięgnąć każdy, kto żyje w totalnej destrukcji. To może być alkoholik, narkoman, osoba zależna psychicznie, perfekcjonista, pracoholik. Ludziom się wydaje, że dnem jest bycie żulem. A to nieprawda, bo nie każdy żul dosięgnął swojego dna, tak jak człowiek z korpo, który zachlewa tylko w weekendy. To dno staje się pewnego rodzaju wybawieniem, bo albo z niego się odbijesz i zaczniesz żyć, albo czeka cię koniec. Przy czym to odbicie i nowe życie musi być diametralne, muszą zajść w  nas zmiany. 

Powiedziałaś, że był to pierwszy krok do osiągnięcia dna, czyli jednak próba samobójcza nie była tym, co od razu popchnęło ciebie do zmian?

To był początek staczania się na dno. W tym czasie byłam związana z człowiekiem, który był również alkoholikiem. Znęcał się nade mną fizycznie i psychicznie. Ale przecież ja go kochałam. Tyle że to nie była miłość, ale współuzależnienie od niego, od sytuacji w której się znalazłam. A tam, gdzie jest zależność, nie ma miłości. Po trzech latach związku wróciłam na terapię z zamiarem zostawienia tego „alkona”. Tak rozpoczęłam powolny proces wychodzenia ze współuzależnienia. Wiedziałam już, że moja psychiczna zależność zaczęła się znacznie wcześniej. Najpierw była ona od matki, potem od męża alkoholika, a zakończyła się na partnerze. Cztery lata rosła we mnie decyzja powiedzenia mu „wynocha”. Dla jednych to długo, ale ja przez ten czas znacznie dojrzałam, krok po kroku zaczynałam podejmować decyzje, które miały mnie chronić. Uczyłam się zdrowego egoizmu. I na początku za cholerę nie wiedziałam, co to jest. Wkurzałam się na terapeutę, bo czasami miałam wrażenie, że mózg mi eksploduje. Jak ja mam myśleć najpierw o sobie? Przecież tak nie powinno być! Tyle że ja dotąd myślałam o wszystkich, a nie o sobie.

Wszystko zaczęło się nagle układać?

(śmiech) Bez przesady. Na terapię chodziłam jeszcze kolejne cztery lata. Kiedy odważyłam się zmienić swoje życie, to musiałam się nauczyć chronić kogoś najważniejszego dla mnie, czyli samą siebie. Przede wszystkim musiałam sobie wybaczyć i przestać siebie besztać za każdy błąd. Długo wyrzucałam sobie próbę samobójczą, którą uznałam za akt totalnej nieodpowiedzialności i egoizmu, a przecież z myślami samobójczymi zmagałam się wiele lat, nie mogłam ścierpieć faktu, że do domu, w którym wychowywałam syna i córkę sprowadziłam drania. Przy czym to nie jest tak, że przestały na mnie spadać problemy. One są, tylko ja już inaczej na nie reaguję. Rozpoznaję też toksycznych ludzi, od których po prostu teraz stronię. Cokolwiek robię, to dlatego, że chcę, a nie, że muszę, bo ja nic nie muszę. Przyszedł czas, że pożegnałam się z terapeutą i od czterech lat radzę sobie sama.

Czy jesteś na tyle silna, że gdyby powróciła depresja to zdołasz ją przezwyciężyć?

Wraz z moją terapią i okresem uzdrawiania poszerzała się moja wiedza o depresji, bulimii, współuzależnieniu czy uzależnieniach, ale i też na temat, jak sobie radzić samemu. Nauczyłam się własnego ciała, które działa jak alarm i mówi mi „kochana zaczyna się coś dziać”. Wiem więc, że po okresie dużego stresu przyjdzie duży spadek sił i będę ryczeć do poduszki. Nie panikuję, tylko robię choćby coś małego dla siebie, krok po kroczku. Wiem również, kiedy muszę wrócić do leków, bo bez nich nie dam rady, wiem, co sprawi mi ulgę np. kopanie ogródka. Każdy dzień jest dla mnie wyzwaniem i jestem świadoma tego, że w dużej mierze to ode mnie zależy, co będzie się teraz ze mną dziać. Słucham Eweliny Stępnickiej, planuję swój dzień, zwłaszcza chwile dla siebie: książka, odpoczynek, jazda na rowerze. Ustalam „robotę do zrobienia” i nie chodzi tu o sprzątanie, gotowanie tylko o jogę albo na przykład ćwiczenie uważności, picie wody. Kieruję się obecnie maksymą „jestem cudem do odkrycia, a nie problemem do naprawienia”. 

Czyli uważasz, że wyjście z depresji zależy od nas samych. Przecież są czasem takie stany, że chorzy nie wiedzą, co się z nimi dzieje?

To, co się z nami stanie zależy od nas, bo tylko my mamy na siebie wpływ. Oczywiście, że są sytuacje, w których chory nie jest w stanie sobie sam pomóc i wymaga hospitalizacji czy nawet całodziennej opieki najbliższych. Tyle że te stany są przejściowe. Gdybym na pewnym etapie swojego życia nie podjęła decyzji, że muszę się sobą zaopiekować, to do dzisiaj depresja wracałaby do mnie jak bumerang, a teraz potrafię na czas zareagować. Powiem tak: najgorsze, co można zrobić wobec osoby chorej na depresje, to powiedzieć jej „ogarnij się”, bo gdyby to było takie proste, to w ogóle by nie chorowała. Prawdą jednak jest, że chory w lepszych okresach może zdecydować się na pracę nad sobą. Same leki nie pomogą. Nie miałam wsparcia ze strony rodziny i nie dlatego, że nie chcieli, ale po prostu nie potrafili mi pomóc, nie wiedzieli, co zrobić, dla nich moja terapia i to, że jej się tak trzymam była czymś niezrozumiałym. Ja się zaparłam i zrobiłam wszystko, żeby postawić siebie do pionu. Dzisiaj nikt mi nie może na n....ć na moją głowę. 

 

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama