reklama

Barbara Parzęczewska wystąpiła na tej samej scenie, na której jej mąż triumfował na Rytmach w 1973 roku

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

Barbara Parzęczewska wystąpiła na tej samej scenie, na której jej mąż triumfował na Rytmach w 1973 roku - Zdjęcie główne
reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

KulturaBarbara Parzęczewska zwyciężyła w drugiej edycji programu „The Voice Senior”. To spowodowało ogromne zainteresowanie jej osobą zarówno słuchaczy, jak i mediów. Niedługo mam się ukazać jej pierwsza płyta. Teraz jest jej czas i to nie tylko przysłowiowe „pięć minut”.
reklama

Kiedy zaczęła się jej przygoda ze śpiewaniem?

- Moja mama opowiada, że jeszcze nie umiałam mówić, a już śpiewałam. Ciągnęło mnie do muzyki. Bardzo chciałam pójść do szkoły muzycznej w Szczecinie, która do dzisiaj istnieje na placu Orła Białego. Mama nie była w stanie mnie dowozić na zajęcia. Mieszkaliśmy wtedy na obrzeżach miasta. Chodziłam pod tą szkołę i słuchałam, jak inni grają na instrumentach i śpiewają. Nawet jak dzisiaj o tym wspominam, mam gulę w gardle. Tak bardzo chciałam tam pójść i nauczyć się czegoś więcej. Nie wiem od kogo dostałam talent, ale zawsze bardzo łatwo przychodziło mi uczenie się piosenek - mówi zwyciężczyni programu „The Voice Senior”.    

W Jarocinie zaśpiewała na zaproszenie zarządu rejonowego Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów. Na jej występie z okazji Światowego Dnia Inwalidy świetnie bawiło się ponad 200 osób. Energia wokalistki udzieliła się też publiczności, która nie usiedziała na miejscach. Bisowała kilka razy. Po koncercie w JOK była rozchwytywana przez fanów. Znalazła jednak czas na rozmowę. Od razu przyznała, że była nieco zawiedziona, że na koncercie w Jarocinie nie było Andrzeja Musiałka, z którym byli w tej samej drużynie prowadzonej Andrzeja „Piaska” Piasecznego. Dyrektorowi Gminnego Ośrodka Kultury w Jaraczewie udało się dojść do półfinału.    

reklama

Synek mówił do niej „ciocia”

Jej przygoda ze sceną zaczęła się tak naprawdę w wieku 18 lat. Zaśpiewała na niezwykle popularnym wówczas Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Nie znalazła się w pierwszej dziesiątce, ale zdobyła nagrodę radia i telewizji. Było coś jeszcze mały biało-czarny telewizor oraz dwutygodniowa wycieczka do Moskwy.

- Wtedy telewizor to było coś. Byłam dumna, że go dostałam. I już nie zeszłam z tej drogi. Muzyka we mnie wsiąkła - wspomina Barbara Parzęczewska. 

Wiele lata śpiewała w zespole grającym w restauracjach i na dancingach, m.in. w Polsce, Szwecji, i Stanach Zjednoczonych. Kiedy występowała w Niemczech, poznała swojego męża Ireneusza, który pochodził z Wrześni. Grał w zespole „Dlaczego”, który w 1973 roku wygrał IV Wielkopolskie Rytmy Młodych w Jarocinie.

reklama

- Poznaliśmy się w Niemczech, gdzie pracowaliśmy na kontrakcie z Pagartu (Przedsiębiorstwo Państwowe – Polska Agencja Artystyczna - przyp. red.). Mąż nie był w moim typie. Nie był wysoki. Miał mało włosów na głowie. Ale miał niesamowicie niebieskie, głębokie oczy i piękny uśmiech. Spojrzał tylko i już było po mnie - opowiada z trudnym do ukrycia wzruszeniem.        

W 1976 roku udało jej się po raz pierwszy wyjechać na kontrakt do Finlandii. -

- Wszystko było załatwiane przez Pagart. Ja byłam młode dziewczę. Mój synek miał wtedy 2,5 roku. Wyjechałam na pięć albo sześć miesięcy. Gdy wróciłam mówił na mnie „ciocia”. Było mi strasznie przykro. Ale potem wszystko wróciło do normy. Pierwszy dzień po przyjeździe spacerowaliśmy po Tampere. To było wieczorem. Wszystko już było pozamykane. Kiedy zobaczyłam wystawy, to zaczęłam biegać zygzakiem po ulicy – od jednego sklepu do drugiego. Mój kolega powiedział, że mam tak nie szaleć, tylko zobaczyć najpierw jedną, a potem drugą stronę ulicy. A poza tym, że będziemy tam przez miesiąc, więc zdążę wszystko dokładnie obejrzeć.    U nas nie było tego i człowiek był taki spragniony tych wszystkich zachodnich rzeczy. W Polsce był wtedy tylko Pewex, który był dostępny tylko dla tych, którzy mieli dolary - opowiada wokalistka. 

reklama

Małżeństwo mieszkało w Niemczech, a później przeprowadziło się do rodzinnej Wrześni pana Ireneusza. Zwyciężczyni „The Voice Senior 2” brała udział w niemieckiej edycji tego programu i tam doszła do półfinału. Do udziału w polskim „Voice” namówił ją mąż. Byli małżeństwem przez 38 lat. Piosenkę „Valerie” z repertuaru Amy Winehouse, która wykonała na przesłuchaniach w ciemno, wybrał dla niej właśnie mąż. Niestety nie doczekał emisji programu. Zmarł w listopadzie 2020 roku. Był ciężko chory. Wcześniej przeszedł trzy udary mózgu, a w 2019 roku zdiagnozowano u niego raka lewego płuca. 

Ta sama scena w Jarocinie

Barbara Parzęczewska wystąpiła w Jarocinie po raz pierwszy. Była bardzo wzruszona, gdy okazało się, że scena, na której zaśpiewała jest tą samą, na której prawie 50 lat wcześniej zagrał jej mąż.

reklama

- Miał bardzo dobre wspomnienia, bo przecież wygrali ten festiwal - podkreśla pani Barbara. - Dobrze, że dowiedziałam się, że występował na tych deskach, dopiero po koncercie, bo pewnie bym się rozpłakała na scenie. Piosenka, dzięki której wygrali, była ich własną kompozycją. Teraz chcę ją odszukać w nutkach. Może coś z tego powstanie, aby uczcić pamięć mojego męża i choć na chwilę wrócić do tamtych lat. Myślę, że mój mąż byłby szczęśliwy, gdyby tak się stało. Kto wie, co się jeszcze zdarzy.         

W tym roku kończy 69 lat, ale energii mogłyby jej pozazdrościć o wiele młodsze osoby. Skąd ją czerpie?

- Z kontaktu z publicznością. W każdym jest radość i power, ale czasem potrzeba jakiegoś kopa, żeby je uaktywnić, wydobyć na zewnątrz. Nie ma znaczenia, gdzie się występuje. Wszystko zależy od publiczności. W Jarocinie pod tym względem było niesamowicie. Nigdy wcześniej nie grałam tak wielkich koncertów, jak te po „The Voice Senior”. Całe życie śpiewałam od serducha i ludzie byli zawsze zadowoleni słuchając moich piosenek. Ale dzisiaj serca się otworzyły jeszcze bardziej. To, co się dzieje teraz, to jest niesamowite. Nie wiem, czym jest to spowodowane. Może to skutek tej długiej izolacji spowodowanej pandemią - zastawia się Barbara Parzęczewska.    

Była z mężem aż do końca

Z uwagi na obecną sytuację nie planuje zbyt wiele na przyszłość.

- Czasy są ciężkie i niezrozumiałe dla mnie i chyba dla nas wszystkich. Dlaczego nie można żyć w zgodzie i miłości? - zastanawia się. O czym marzy? - Moim marzeniem zawsze było i będzie to, żeby dzieci były zdrowe. I żebyśmy my też w zdrowiu doczekali naprawdę wspaniałych dni. One muszą kiedyś nastąpić. Żebyśmy nie musieli cierpieć, bo to jest straszna rzecz. Jestem bardzo szczęśliwa, że mój mąż nie cierpiał dużo i odszedł w domu. Opiekowałam się nim do samego końca. Nie mogłabym oddać go do żadnego hospicjum. Odszedł spokojnie i w cieple domowym. Ja nie chciałabym cierpieć. Boję się tego. Dopóki słońce świeci, dopóki jest się zdrowym - cieszmy się tą chwilą. Tego nauczyła nas choroba męża. Żyliśmy daną chwilą, a nie tym, co będzie za tydzień i za miesiąc. Nie robiliśmy żadnych wielkich planów - podkreśla pani Barbara.

Obecnie mieszka sama, bo jej synowie są w Niemczech.

- Tam się urodzili. Mają tam swoje życie, rodziny i prace. W Polsce by się nie odnaleźli. Mają przyjechać przed Wielkanocą. Lubię jednak swoją samotność. Ale faktem jest, że święta są cudowne razem - podkreśla. 

Zaczęło się od jazzu

Jakiej muzyki lubi słuchać? Zaczynała od jazzu. Fascynowała ją Ella Fitzgerald.

- To jest muzyczka dająca totalny relaks dla tego, kto ją wykonuje i chyba też dla tego, kto tego słucha. Zaczynałam od „Hello, Dolly”. Mieliśmy gramofon Bambino. Kolega pożyczył mi płytę winylową. I potem było mi głupio, bo była strasznie porysowana, ale żeby się jej nauczyć trzeba było wielokrotnie wracać do niektórych fragmentów. Nauczyłam się jednak. Tekst zapisywałam fonetycznie. To były czasy fantastyczne i niezapomniane. Nie myślałam jednak wtedy, że będę koncertowała - zapewnia.        

Do swojego repertuaru wybiera te utwory, które - jak podkreśla - czuje. Lubi, jak jest dobry tekst, więc często sięga do starych szlagierów.

- Moja dusza to jazz, soul, blues. W Niemczech śpiewałam dużo gospel. Wspólnie z mężem prowadziliśmy chór gospel. To były fajne czasy. Z muzyką jest zawsze piękniej. Muzyka otwiera serca. Człowiek zapomina o biedzie czy bólu. Muzyka ma też rolę terapeutyczną. Mój mąż po pierwszym udarze był w szpitalu w Hanowerze. I tam w ramach terapii były zajęcia z keybordami. To jest fascynujące, że uderzanie w klawisze pomagało odblokować jakieś sfery w mózgu.        

Mieszka sama w starym domu

Pochodzi ze Szczecina, ale obecnie mieszka w Skorzęcinie, który jarociniacy wybierają jako miejsce odpoczynku ze względu na jezioro.

- Kupiliśmy działkę i stary, drewniany dom - jeden z tych, które po wojnie „unra” budowała dla rolników. Bardzo fajnie się w nim mieszka. Tam jest zupełnie inne powietrze. Bardzo lubię siedzieć w fotelu przed kominkiem, spędzać czas z muzyką. Zaczęłam też malować obrazy akrylem. Chętnie kopię w ogródku - wymienia.

I dodaje, że w życiu do szczęścia potrzeba tak naprawdę niewiele.

- Chociaż my w sumie nie potrzebujemy zbyt wiele rzeczy, a ciągle nam się wydaje, że mamy ich jeszcze za mało. Mam szafę pełną ciuchów, a i tak nie wiem, co mam założyć. Jakbym miała tylko trzy rzeczy, to bym wiedziała. Z dzieciństwa pamiętam sukienki z białymi kołnierzykami, które zakładało się tylko w niedzielę. No i białe kołnierzyki były też przy szkolnych fartuchach. Ale czy to nie było piękne? I wszyscy byliśmy wtedy jednakowi, nikt się nie wyróżniał - podsumowuje.    

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama