reklama

Ludzie nazywają to miejsce "Betlejemką". Niesamowita historia z diabłem w tle

Opublikowano:
Autor:

Ludzie nazywają to miejsce "Betlejemką". Niesamowita historia z diabłem w tle  - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości

- Pamiętam, jak w czasie libacji potrafiłem przykleić kelnerowi 500-złotowy banknot do czoła, a on skakał uradowany. Miałem mnóstwo znajomych. Hulałem. Lekceważyłem ludzi - wspomina Jan Radecki, który przez znajomych nazywany jest „Benem”. Po swoim nawróceniu, które przeżył w Niemczech, postanowił osiąść w Tarcach i tutaj wybudował kaplicę Miłosierdzia Bożego, nazywaną przez mieszkańców "Betlejmką".

 

 

 

Kaplica, której patronką jest św. siostra Faustyna Kowalska, została poświęcona w październiku 1997 roku przez księdza biskupa Teofila Wilskiego, obecnie emeryta, a w październiku 1997 roku - biskupa pomocniczego diecezji kaliskiej.

Działka pod budowę poświęcono zaledwie kilka miesięcy wcześniej - w połowie maja. Dokonał tego ksiądz Eugeniusz Michalczak, nieżyjący już proboszcz parafii św. Wojciecha w Wilkowyi, do której należą także Tarce. W uroczystości, która miała miejsce 5 października, czyli w dniu liturgicznego wspomnienia Apostołki Bożego Miłosierdzia wzięła udział siostra Kajetana, która osobiście znała przyszłą świętą i podzieliła się wspomnieniami o tym w czasie mszy św. W kaplicy znajdują się relikwie siostry Faustyny pierwszego stopnia. Kawałek kości został przekazany w 1998 roku przez sanktuarium w Łagiewnikach. Kamień węgielny pod budowę został przywieziony z Ziemi Świętej. W czerwcu 1997 roku w trakcie wizyty w Kaliszu poświęcił go Papież Jan Paweł II. Rok później Ojcu Świętemu podarowano pamiątkową kronikę budowy kaplicy w Tarcach - Osiedlu, nazywaną przez mieszkańców „Betlejemką”.

 

Zaczęło się od portretu diabła i śmierci klinicznej

Nawrócenie i przemiana życia rozpoczęła się od wydarzeń, które miały miejsce 16 czerwca 1978 roku we Wrocławiu. Jan Radecki miał wtedy 41 lat. Wychowywał się na Lubelszczyźnie w rodzinie katolickiej, praktykującej, ale z czasem i tak coraz bardziej zaczął oddalać się od Boga. Rodzina z Krasnegostawu w 1947 roku wyjechała do Wrocławia, ponieważ ojciec pana Jana dostał tam pracę jako pierwszy powojenny komendant milicji.

Jako dorosłego człowieka zaczęły go pociągać pieniądze i możliwości, jakie one dają. Był przekonany, że wszystko można załatwić dzięki wódce. Żona i córka nie narzekały na brak środków, ale na jego obecność nie mogły liczyć. - Pamiętam, jak w czasie libacji potrafiłem przykleić kelnerowi 500-złotowy banknot do czoła, a on skakał uradowany. Miałem mnóstwo znajomych. Hulałem. Lekceważyłem ludzi. Jeździłem po świecie. Miałem perłowe renault 10. Potem to wszystko straciłem. Zajęto mi konta. Nauczyłem się robić pieniądze, więc nie chciałem iść na pensję 2 tys. złotych, bo ja chciałem co najmniej 15 tys. miesięcznie. Pracowałem jedynie na umowę o dzieło. Jeździłem po całej Polsce. Przygotowywałem szyldy, tablice reklamowe, bhp, instrukcje obsługi maszyn i urządzeń. Czasem malowałem też obrazy na zamówienie. Komornik ścigał mnie przez 10 lat - wspomina pan Jan, który przez znajomych nazywany jest „Benem”.

Zdarzenia, które stały się punktem zwrotnym w jego życiu, miały miejsce we Wrocławiu, od zamówienia na obraz przedstawiający diabła, który miał być reklamą kawiarni „Mefisto”. - Namalowałem go. Gdy przyszło do płacenia znacznie zawyżyłem cenę, bo myślałem, że właściciel będzie się targował, ale on bez słowa wyciągnął pieniądze i wypłacił mi 11 tys. zł. Potem zaprosił mnie dla uczczenia transakcji na koniaczek do innego lokalu. Żonie obiecałem, że wrócę od razu do domu na obiad. Słowa nie dotrzymałem, bo zostałem tam napadnięty, pobity i okradziony przez jakichś młodocianych przestępców - wspomina.

Nieprzytomny trafił do szpitala, gdzie stwierdzono m.in. pęknięcie czaszki i wylew krwi do mózgu. Zdaniem lekarzy szanse na uratowanie jego życia były nikłe. - Miałem wrażenie, że wyszedłem ze szpitala i niemal biegiem udałem się do swojego domu. Obiecałem jej, że będę na obiedzie. Jedyne, co było dziwne to to, że nie czułem w ogóle swojego ciężaru ani wysiłku. W mieszkaniu zobaczyłem żonę śpiącą na tapczanie. Później coś „porwało” mnie w stronę ogromnego światła. Pamiętam uczucie spokoju i szczęścia, jakie mnie wtedy ogarniało. Czułem, że nie muszę się niczego obawiać, bo znalazłem się w ramionach najczulszego i wszechmogącego Ojca, Boga - Ojca. Kiedy się ocknąłem, leżałem w łóżku na szpitalnej sali - opowiada mężczyzna.

Niemieckie drogi do Boga

Od tamtych wydarzeń minęło kilka lat. Pan Jan postanowił zacząć szukać szczęścia w Niemczech. W Düsseldorfie zaczynał od zera i od pracy na czarno. - Wiem teraz, że Bóg musiał mnie wyrwać z Polski, bo tutaj nigdy bym się nie nawrócił - podkreśla mężczyzna.

Na obczyźnie zetknął się z różnymi ruchami religijnymi: Światło Życie, Odnową w Duchu Świętym i Kościołem Domowym, w żadnym jednak nie zagrzał miejsca na dłużej. - Zacząłem mieć sny, które później realizowały się w rzeczywistości. Jeden z nich dotyczył mojego pogrzebu. Po pieszej pielgrzymce z Dusseldorfu do sanktuarium Maryjnego w Neviges okazało się, że otoczenie, które widziałem w moim śnie to było to właśnie to miejsce. Kapłani, z którymi rozmawiałem na ten temat tłumaczyli mi, że to była symboliczna śmierć starego człowieka, takiego jakim byłem przed nawróceniem. Od tego momentu zacząłem jeszcze bardziej doceniać to, co mam. Przestałem pić, palić i przeklinać. Po powrocie z pielgrzymki przepraszałem swoją żonę za całe zło, jakie uczyniłem. Całowałem jej stopy. Żona nie mogła uwierzyć. Nie rozumiała co się stało - opowiada. Sporo czasu upłynęło zanim znalazł legalną pracę w hucie szkła. Dzięki temu utrzymuje się teraz z niemieckiej renty.

 

W 1994 roku „usłyszał” głos siostry Faustyny, która poleciła mi szerzyć Boże Miłosierdzie. Zaczął tworzyć grupy modlitewne w Niemczech. Wtedy jeszcze Koronka do Miłosierdzia Bożego nie była jeszcze tak znana. Do dzisiaj istnieje grupa przy Polskiej Misji Katolickiej w Düsseldorfie. - Moja żona zachorowała na nowotwór. Zacząłem targować się z Bogiem. Spierałem się z nim. Prosiłem wszystkie grupy o modlitwę w jej intencji. iara dała mi pewność, że moja żona przeżyje. Wielu uważało mnie za wariata. Okazało się, że zaufanie Bogu dało owoce. Od tamtego momentu przeżyła jeszcze kilkanaście lat - wspomina.

Siostra Faustyna chciała tej kaplicy

Dziękczynieniem za ocalenie życia, a także za cudowne uzdrowienie żony miała stać się kaplica Miłosierdzia Bożego. Powstała według projektu pana Jana. Pieniądze na jej budowę pochodziły głównie z darowizn składanych przez prywatnych ofiarodawców z Polski i Niemiec. Aby doprowadzić sprawę do końca konieczne były także pożyczki od przyjaciół. Do Tarzec trafił przy okazji odwiedzin u szwagierki. Spodobał mu się mały domek z łączką. Kupił go i chciał rozpocząć budowę kaplicy, o której myślał już od dawna. - Okazało się, że problemem będzie przeniesienie słupa energetycznego, który znajdował się na środku działki, w miejscu, gdzie miała powstać kaplica. Gmina nie chciała mi wydać pozwolenia na budowę. Pojechałem do Niemiec zbierać środki. Koszty przeniesienia słupa i trakcji były zbyt duże. Nie miałem środków na kaplicę, a co dopiero na takie przedsięwzięcie. Na inne miejsce też nie było mnie już stać - opowiada animator grupy modlitewnej. - Do dziś nie wiem, jak to się stało, że słup został usunięty z działki. Przyjechałem i już go nie było. Dla mnie to był cud, który Faustyna wyprosiła u Boga. Ludzie mówili, że Niemiec przyjechał i będzie sektę zakładał. Na początku nikt nie chciał przychodzić. Zaakceptowali mnie i kaplicę dopiero po oficjalnym poświęceniu. Ważne było to, że biskup przyjechał.

Biskup nie ufał hipisowi

Pierwotny projekt pana Jana od strony technicznej opracował inż. arch. Stanisław Kozielski. - Niewiele brakowało, a musiałbym zrezygnować, ponieważ kaplica nie była zgodna z planem zagospodarowanie przestrzennego. Dopiero Kozielski podpowiedział mi, żeby wystąpił o pozwolenie na budowę domu jednorodzinnego, a dopiero później, gdy już je uzyskam, wystąpić z wnioskiem o zmianę użytkowania. I tak też zrobiliśmy - wspomina pan Jan. Dodaje, że biskup sam przyznał, że na początku podchodził do niego i jego projektu sceptycznie. - W końcu wyglądam jak hipis. Nieczęsto się też zdarza, że osoba prywatna chce budować taki obiekt - śmieje się.

Prace przy kaplicy zakończyły się na krótko przed jej poświęceniem. - Kilkanaście godzin przed uroczystością został przywieziony ołtarz. Okazało się, że nie można go wnieść do środka, bo drzwi są za wąskie. Trzeba było rozbierać futrynę. Ludzi do pomocy było jednak jak mrówek. Przyjechali moi przyjaciele z Niemiec. Zakończyliśmy prace o 4 nad ranem, jedenaście godzin przed poświęceniem - mówi pan Jan. W 2011 roku kaplica wraz z działką została notarialnie przekazana parafii Wilkowyja. W każdą sobotę o godz. 19.00 odprawiana jest w niej Eucharystia, a w niedziele o godz. 15.00 - nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego, które prowadzi Jan Radecki.

Marzy mu się Dom Pielgrzyma

W otoczeniu kaplicy cały czas coś się zmienia. W październiku 2006 roku stanęła mierząca prawie 4 metry rzeźba siostry Faustyny i Chrystusa, wykonana ze stuletniego drzewa dębowego przez Jana Radeckiego. Nir tylko maluje i rzeźbi, ale również gra na gitarze, fortepianie i klarnecie oraz śpiewa w zespole muzycznym. Kiedyś dorabiał sobie na weselach i zabawach. Ukończył podstawową szkołę muzyczną i liceum plastyczne. Grupa muzyczna skupiona przy kaplicy w Tarcach zapewnia oprawę mszy św. i nabożeństw, choć można było ich także posłuchać w listopadzie na „Śpiewających dzieciach po 30-stce” w JOK-u. - Dzięki talentom mogłem zawsze zarobić dodatkowe pieniądze. Teraz służą one szerzeniu Bożego Miłosierdzia - podkreśla pan Jan. W 2016 roku, choć nie bez trudności, wybudowana została także grota Matki Bożej ze źródełkiem wypływającym z kamieni. Największym marzeniem jest wybudowanie drugiego domu, aby ten, w którym teraz mieszka, przeznaczyć na coś w rodzaju Domu Pielgrzyma. W przyszłości opiekę nad kaplicą miałaby przejąć córka Violetta, która mieszka i pracuje we Wrocławiu.

 

Pan Jan jako kustosz tego miejsca chętnie oprowadza osoby, które odwiedzają kaplicę grupowo lub indywidualnie. Zdarza się, że ktoś przyjeżdża z Polski specjalnie po to, żeby zobaczyć kaplicę. Często przybywają też ze swoimi intencjami i prośbami o modlitwę. Można też porozmawiać przy kawie w ogrodzie. Każdy jest tutaj mile widziany i będzie podejmowany jako gość. - Pomodlić się można w każdej chwili. Jeżeli ktoś chciałby zwiedzić wnętrze, powinien podejść do mnie, do domu. Kiedyś kaplica była otwarta cały czas, ale od czasu kradzieży świec, trzeba było zrobić kratę, przed którą stoi zawsze klęcznik - wyjaśnia Jan Radecki. Od kilku lat przychodzą tutaj pielgrzymi uczestniczący w Ekstremalnym Różańcu z Pleszewa.

Msze św. w kaplicy odprawiane są przez kapłanów z parafii św. Wojciecha w Wilkowyi w każdą sobotę o godz. 19.00. W niedziele Jan Radecki zaprasza na wspólną modlitwę Koronką do Miłosierdzia Bożego o godz. 15.00.

 

 

 

 

 

 

 

Szanowni Internauci. Komentujcie, dyskutujcie, przedstawiajcie swoje argumenty, wymieniajcie poglądy - po to jest nasze forum i możliwość dodawania komentarzy. Prosimy jednak o merytoryczną dyskusję, o rezygnację z wzajemnego obrażania, pomawiania itp. Szanujmy się, również w sieci.

 

 

 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE