Bez lasu czuł się źle - wspomnienia Teresy (Katarzyny) Gajdy, córki Michała Walczaka, byłego leśniczego Leśnictwa Sarnice

Opublikowano:
Autor: Jakub Wojdecki, Nadleśnictwo Jarocin

Bez lasu czuł się źle - wspomnienia Teresy (Katarzyny) Gajdy, córki Michała Walczaka, byłego leśniczego Leśnictwa Sarnice - Zdjęcie główne
Autor: archiwum rodzinne | Opis: <p>Zdjęcie ślubne Aleksandy i Michała Walczak&oacute;w</p>
Zobacz
galerię
10
zdjęć

reklama
Udostępnij na:
Facebook
Wieści z LasuMichał Walczak był leśniczym w Leśnictwie Sarnice od końca II wojny światowej do 3 września 1966 roku. Jego życiorys – jak to w tamtych niespokojnych czasach bywało – wystarczyłby na obdarowanie kilku osób. Spotkaliśmy się z córką Michała Walczaka – Teresą Gajdą, która podzieliła się z nami swoimi wspomnieniami. Ze względu na burzliwe czasy, wielość wątków i miejsc oraz napotkanych osób, pamięć mogła spłatać figle. Postaraliśmy się jednak odświeżyć i uchwycić najważniejsze etapy z historii życia tej rodziny, przeplatając opowieści faktami z dokumentów. Zapraszamy do podróży w czasie.
reklama

 Michał Walczak, syn Piotra i Marianny (matka z domu Jankowiak) urodził się w 1901 r. w Garbach w gm. Swarzędz w wielodzietnej rodzinie chłopskiej (miał siedmioro rodzeństwa). 12 stycznia 1920 r. rozpoczął służbę wojskową w Gnieźnie. Manewry wojskowe „szkolił” pod Radzyminem (powiat wołomiński) położonym 20 km na północny wschód od Warszawy. Służbę ukończył 4 lipca 1921 r. Był ranny w potyczce z bolszewikami. Odznaczony został później „Medalem Pamiątkowym za wojnę 1918-1921”. Edukację leśną rozpoczął w Margoninie pod Chodzieżą. Praktyki odbywał w Bytomiu i Sarnicach. 5 lutego 1935 r. otrzymał posadę w Lasach Państwowych w miejscowości Ostrowo (obecnie woj. kujawsko-pomorskie, powiat mogileński) pod Strzelnem. Tam 22 kwietnia 1937 roku ożenił się z Aleksandrą Pietrzyńską, nauczycielką, córką geodety i akuszerki. Kiedy wybuchła II woja światowa, we wrześniu 1939 roku został przydzielony do służb obrony terytorialnej, potem na krótko trafił do mogileńskiego więzienia za narodowość i przynależność do klasy inteligenckiej.

reklama

Pierwsza była Teresa, choć miała być Kasią

Państwu Walczakom pierwsza urodziła się córka. - W domu wołali na mnie zawsze Katarzyna, Kasieńka, mimo że moje pierwsze imię to Teresa. Jak to się stało? Po moich narodzinach ojciec wybrał się do Strzelna zameldować mnie i nadać z urzędu imię (wybrali z matką Katarzyna). Szybkie poszukiwanie rodziców chrzestnych (w sąsiedztwie nie mieliśmy nikogo z bliskiej rodziny). Po drodze wstąpił do znajomych leśników, zwracając się z prośbą o wytypowanie rodziców chrzestnych. Wtedy przyszła matka chrzestna zmieniła moje pierwsze imię na według niej bardziej dostojne - Teresa Katarzyna i tak już zostało. A miała być Katarzyna Stefania (drugie imię po mojej babci od strony mamy).  

reklama

Przesiedleni, zapomniani, przygarnięci przez żydowską rodzinę

W lutym 1940 roku Niemcy wysiedlili całą rodzinę w rejony kieleckie, gdzie pozostawiono ją samą na łasce losu, bez jedzenia, wody, pieluch, czy innych artykułów pierwszej potrzeby. - Było nam ciężko! W tym dniu nie rozumiałam jeszcze tego, co później nastało, miałam ok. 2 lata. Sytuację pamiętam jedynie z opowieści swoich rodziców. Przed domem czekała na nas furmanka. Musieliśmy wyjść z domu, nie pakując majątku i jak najszybciej go opuścić. Ojciec, wiedząc co się szykuje, wyrzucił dla nas z okna pokoju na piętrze bochenek chleba. Potem bydlęce wagony kolejowe z pozostałymi wysiedleńcami i podróż w rejony Kielc. Pamiętam, jak wszyscy wysiedli na dworcu i wyczytane rodziny były już dalej kierowane pod wskazane adresy pobytu. Jakiś czas minął, na dworcu zostaliśmy tylko ja, mój tata Michał oraz mama Aleksandra i młodszy brat Hubert (miał 3 miesiące). Budynek z powyrywanymi oknami bez dachu, wiatr, zimno. Mama została z nami sama, ojciec poszedł szukać do miasta rozwiązania. Po jakimś czasie podszedł do nas nieznajomy mężczyzna. Zapytał, co tu robimy i po wysłuchaniu historii zaproponował zamieszkanie u siebie wraz z żoną. Skorzystaliśmy z propozycji. W domu tym nie zabrakło dla nas ciepłej wody, mleka i miejsca z posłaniem. W tym czasie ojciec chodził do władz i szukał naszego miejsca przesiedlenia. Udało się to po ok. tygodniu. Rodzina, która nas przyjęła, nie chciała, byśmy ich opuszczali. Jak się później okazało, małżeństwo to było pochodzenia żydowskiego. Matka powiedziała: „dobrze, że tam nie zostaliśmy”. Gdyby Niemcy tam wpadli, zapewne bez zastanowienia mogliby wszystkich rozstrzelać.

reklama

„Nigdy nie zapomnę smaku tego czerwonego buraka”

W 1942 r. rodzina trafiła do wsi Rogowo w woj. świętokrzyskim, w gminie Końskie. W tym czasie powiększyła się o jeszcze jednego członka – syna Janusza. - Tu pamiętam pokój z aneksem kuchennym, wodę ze studni. Brakowało nam wszystkiego: łóżek, szafek, naczyń, etc. Rodzice do spania wymościli wszystkim posłanie ze słomy izolującej ciepło od zimnej podłogi. Pamiętam, jak w tej ogromnej biedzie znalazłam w ogrodzie czerwonego buraka. Poprosiłam ojca, by mi go obrał. Tak też uczynił i zdziwił się, że jadłam go z takim smakiem jak jabłko. Nigdy nie zapomnę tego smaku. Pamiętam jeszcze mąkę w niewielkiej torbie, którą udało się zdobyć ojcu. Mama zakisiła ją w glinianym garnku i codziennie rano i wieczorem dawali nam do wypicia po przegotowaniu jako bezsmakowy żur, po to, by napełnić żołądki. Pracy etatowej nie było. Tata w sezonie letnim dorabiał w sianokosach. Rodzice znali język niemiecki, chodzili do szkół pod zaborem pruskim, gdzie obowiązywał wówczas język niemiecki. Przydało nam się to wówczas, ponieważ ludność społeczna otrzymywała od rodzin listy z obozów koncentracyjnych. Za przetłumaczenie tekstów rodzicie zawsze dostali jakieś podarunki, jedzenie, gęsi etc. Często z domu wychodziłam na wioskę. Miałam wówczas cztery lata. Nie pamiętam rówieśników w moim wieku do wspólnej zabawy, czego mi bardzo brakowało.

reklama

Pod bronią odśpiewywała polski hymn

- Po ok. dwóch latach nasza rodzina trafia w rejony Rawy Mazowieckiej do miejscowości Wielka Wola. Nie pamiętam, jak się tam dostaliśmy, jedynie to, że ojciec dostał posadę gajowego w lasach wraz z przydziałem na jeden pokój, pełniącym - prócz naszego ówczesnego „domu” - funkcję biura. Za ścianą mieszkała p. Piekarska z synem. Nasz pokój mieszkalny był przejściowym do pokoju naszej sąsiadki. Jej mąż był Volksdeutsche, ale nie mieszkał z nimi. Zdarzało się, że grupy mężczyzn przychodziły do nich, przechodząc przez nasz pokój. Wypytywali nas wówczas, pod bronią wycelowaną w naszym kierunku, czy jesteśmy Polakami. Na dowód jako dziecko musiałam odśpiewać Hymn Polski oraz wyrecytować wiersz Władysława Bełzy pt.: „Wyznanie wiary dziecięcia polskiego” z 1900 roku. Nie wiem, kim byli ci ludzie, czy byli związani z AK, czy inną formacją? Wówczas nasza sąsiadka z synem słysząc rozmowę w naszym pokoju, często wymykała się oknem, chowając w pobliskich zaroślach.

Niemcy dawali mleko, Rosjanie zabrali garnki

- Ojciec, pracując wówczas w lasach, poprawił naszą sytuację życiową. Pamiętam, że od Niemców dostawaliśmy nawet raz dziennie litr mleka. Rodzicie swobodnie rozmawiali z Niemcami znając dobrze ten język. Uczęszczałam wówczas, w wieku 5-6 lat, do pobliskiej szkoły, gdzie lekcje były prowadzone w języku niemieckim. Pewnego dnia mleka nie otrzymaliśmy. W tym dniu Niemcy wycofali się z miejscowości, a ich miejsce zajęli żołnierze radzieccy. Ci chętnie odwiedzali niedziałającą już pobliską zrujnowaną gorzelnię, z której co nieco jeszcze kapało. By nazbierać bimbru, siłą awanturując się, odebrali nam z domu wszelkie garnki, naczynia, nawet mój kubeczek do zabawy w piasku.

Podróż w rodzinne strony matki, pomógł bimber

- Po pewnym czasie ojciec ze szwagrem od strony mojej mamy (mieszkali od nas 6 km dalej), wyjechali z Wielkiej Woli do Środy Wielkopolskiej. Tam mieszkali moi dziadkowe od strony mamy. Pod koniec marca postanowiły do nich dołączyć moja mama z nami, ze swoją siostrą i jej rodziną. Pamiętam całodniową podróż wagonami, gdzie co stacja odczepiali od składu jeden wagon. Mama sprytem, mając zebranych kilka butelek bimbru, zawsze przekupiła pracowników kolei na tyle skutecznie, że dojechaliśmy szczęśliwie na docelową stację bez przesiadek po drodze. U dziadków mieszkaliśmy rok.

W Sarnicach wszystko zaczęło się układać

- Po nowym roku ojciec wyjechał za pracą w lasach do Ostrowa i dalej do Sarnic. Do Ostrowa ojciec bał się trochę wrócić, ponieważ postrzelił tam w nogi kłusownika w lasach nadleśnictwa Miradz, przygotowując wcześniej na niego pułapkę. Za duże ryzyko, bo już raz został pobity, więc wybór padł na Sarnice. Był to rok 1945. Proponowano ojcu posadę w nadleśnictwie, ale postanowił pozostać na leśnictwie Sarnice na stanowisku leśniczego. Wszystko zaczęło się układać. Matka dostała posadę w Czeszewie jako nauczycielka. Ze względu na to, że szkoła w Czeszewie była oddalona od Sarnic (ok. 2,5 km), po drodze las, rodzice, mając na uwadze moje bezpieczeństwo, postanowili, że w wieku 6-7 lat zamieszkam z dziadkami w Środzie Wlkp. Rodzeństwo i rodziców od tego czasu widziałam raz na dwa tygodnie, w święta oraz ferie i wakacje. Teresa Gajda nie wróciła już do rodzinnego domu. Edukacja, studia i późniejsze życie zawodowe spowodowały, że wraz z własną już rodziną osiadła ostatecznie w Swarzędzu.

Napad bandy szabrowników

- W latach 50-tychy ubiegłego wieku, w okolicznych miejscowościach: Czeszewo, Sarnice, Miłosław, grasowały bandy szabrowników. Z relacji rodziców pamiętam, jak jedna taka banda odwiedziła leśniczówkę w Sarnicach dwa razy. Przy pierwszej wizycie po nocy nieznani goście zlustrowali wszelkie zakamarki budynku, by później powrócić po wszelakie mające wartość przedmioty (ubrania, broń do polowań, garnki). Złodzieje odgrażali się, że jeżeli komuś o tym powiedzą, leśniczówka pójdzie z dymem wraz z osobami ją zamieszkującymi. Linia telefoniczna w tym dniu została umyślnie uszkodzona. Moja mama w tym dniu nie pojechała do pracy, ojciec również. By powiadomić Państwowe Nadleśnictwo Czeszewo i jego przełożonego Borczyńskiego, ojciec zatrzymał osobę jadącą z Czeszewa na rowerze (aut wówczas nie było, pojazd posiadał jedynie ksiądz), by ta zawróciła i poinformowała biuro o zaistniałej sytuacji. Na te wieści Borczyński wsiadł na rower i przyjechał do leśniczówki w Sarnicach, by potem wrócić do biura i zgłosić sprawę do organu ścigania. Po pewnym czasie ojciec był nawet wezwany na wskazanie winnego z zatrzymanych siedmiu osób. Spotkanie odbywało się jawnie (bez „weneckich luster”). Tata rozpoznał jednego z napastników, ale dla własnego i rodziny bezpieczeństwa nie wskazał wówczas winnego.

Pościg za napastnikiem młodej dziewczyny

- Nie była to jedna z mniej bezpiecznych sytuacji. Pamiętam jeszcze jedną, kiedy to 22 lipca 1964 roku, gdy byłam u rodziców z mężem na wakacjach w Sanicach. W tym dniu na przystanku autobusowym koło leśniczówki stał dziwny, na pewno nietutejszy kulawy mężczyzna, który następnie wsiadł do autobusu jadącego w kierunku Czeszewa dalej na Orzechowo (gdzie była stacja kolejowa). Mój brat Janusz pasł krowy, ja z Tadeuszem (mężem) i ojcem byliśmy w leśniczówce. Nagle do budynku wbiega zdyszana uczennica mojej mamy, prosząc o pomoc. Jak się okazało, dziewczyna jechała rowerem z Czeszewa na Kozubiec (to miejscowość za Sarnicami w kierunku na Bugaj dalej Miłosław). Po prawej stronie, za zakrętem drogi, za przystankiem autobusowym, za leśniczówką był przed lasem stawek, a po lewej sad (obecnie rośnie tam las), jakiś mężczyzna zaciągnął młodą dziewczynę na pobocze. Miał najwyraźniej niecne zamiary, bo ją zakneblował. Na szczęście ta zdążyła się oswobodzić i uciec napastnikowi. Mężczyzna najwyraźniej uciekał autobusem na kolej. Ojciec powiadomił milicję, ta zareagowała szybko, sprawdzając pobliskie miejscowości. Tadeusz z Januszem wsiedli niezależnie od rozwijającej się sytuacji na motocykl i popędzili w kierunku stacji w Orzechowie. Wspólnie z milicją udało się zatrzymać podejrzanego kulejącego mężczyznę przed dalszą ucieczką. Jak się okazało, był to wcześniej karany mieszkaniec Poznania (miał żonę i dwójkę dzieci).

Dbał o staranne pismo, kazał... liczyć drzewa

- Pamiętam, iż ojciec był zawsze zdyscyplinowany, wymagał dużo od siebie i innych, miał ogromne poczucie humoru, cechowało go gołębie serce, stąd chętnie pomagał innym. Stąd tak bardzo był lubiany przez innych. Zdarzało się, gdy pracował w Sarnicach, ktoś potrzebował drewna „gałęziówki” (mówił o tym sortymencie tzw. zbieranina) na opał, sam wybrał się nieraz do lasu, by je ocechować, a następnie wykupywał za własne pieniądze i obdarowywał potrzebujących (dając kwit zakupowy do rąk własnych). Mieliśmy w Sarnicach trzy krowy, dwa konie. Tata, powszechnie lubiany, za własną pomoc otrzymywał pomoc innych, doglądających terminowo jego trzody, terminów koszenia łąk itd. W trakcie pracy na Sarnicach ojciec miał kilku praktykantów (stażystów), których przyuczał do zawodu leśnika. Był pedantem, jeżeli chodzi o porządek w dokumentach, jakość piśmiennictwa. Pamiętam, jak przychodził ktoś na przyuczenie, na początku kazał im coś napisać. Jeżeli uczeń pisał niestarannie, szkolił na początku własną kaligrafię, jak się okazywało, przynosiło to pożądane rezultaty. Ostatnim praktykantem ojca był późniejszy leśnik z Dzikowego Boru pod Neklą Stanisław Stefański. Innym testem sprawdzającym uczciwość przyszłych pracowników zawodu leśnego było policzenie drzew na danym oddziale. Michał dobrze wiedział, ile w danym czasie drzew porastało dany obszar.

„Grzmot” uratował mu życie

- W domu w Sarnicach ojciec miał ulubionego psa, rasy jamnik długowłosy o imieniu Grzmot. Chętnie towarzyszył mu na polowaniach. Pewnego razu leśniczy Michał wraz z nadleśniczym Drużyńskim wybrali się wspólnie na polowanie. Po rozdzieleniu się, ojciec w lesie natrafił na rannego dzika, który w walce z broniącym swojego pana psem, poważnie ranił zwierzę w brzuch. Tata mówił, iż nie mogąc oddać strzału ze zbyt bliskiej odległości, mógł jedynie dystansować się od rozwścieczonego zwierzęcia większą gałęzią dębu. Poproszony o pomoc nadleśniczy pomógł w sytuacji, oddając ceny strzał do dzika. Michał z rannym psem wrócił do domu, a potem udał się do najbliższego weterynarza w Miłosławiu. Psa pozszywano i na szczęście ten wylizał się, choć nie było łatwo. Mama podawała psu raz dziennie łyżeczkę naparu kawy. Pies nie miał lęku przed lasem i do swoich ostatnich dni towarzyszył ojcu w polowaniach. Upływ czasu potęgował problemy zdrowotne bohaterskiego Grzmota. Śmierć psa wszyscy bardzo przeżyliśmy. Odszedł przyjaciel, członek rodziny.  

Tłumy na pogrzebie leśniczego

- Rodzice mieszkali w Sarnicach do 1966 roku. 3 września, w sobotę, mój tata przeszedł na emeryturę, zwalniając stanowisko p. Wolarskiemu z Miłosławia. Rodzice otrzymali w leśniczówce na piętrze jeden pokój na własny użytek. Michał Walczak bez lasu na emeryturze czuł się jednak źle, dlatego z mężem postanowiłam zabrać rodziców do Gorzowa, gdzie wówczas mieszkałam. Z dala od lasu stan taty pogarszał się, co wpływało nie tylko na samopoczucie, ale również osłabioną kondycję organizmu. Duże miasto w tym nie pomagało. Zachorował na „anginę pectoris” (dławicę piersiową), spowodowaną niedostatecznym zaopatrzeniem mięśnia sercowego w tlen. Częste wizyty karetki, lekarza, nieustanne zastrzyki, nie poprawiały stanu ojca. Mama postanowiła, że wróci wraz z mężem do rodzinnego domu w Środzie Wlkp. Dom z ogrodem, zielenią miał poprawić zdrowie chorego. Nadszedł koniec roku szkolnego i 2 lipca 1967 r. pojechałam z matką i synem Jędrzejem do Węgorzewa do drugiego brata Huberta. Tego dnia ojciec odprowadził nas jeszcze do furtki (taki miał zawsze zwyczaj). Była to niedziela, kiedy zajechaliśmy na miejsce. Matka we wtorek wróciła do domu, a w czwartek 6 lipca odebraliśmy telefon, że nasz tata zmarł. Pogrzeb odbył się 2 dni później, w sobotę, w kaplicy cmentarnej w Środzie. W dniu pogrzebu przyjechały z Czeszewa oraz Orzechowa dwa wynajęte autokary z ludźmi, którzy chcieli ostatni raz pożegnać Michała i złożyć kondolencje rodzinie.  

Wystawa pamiątek po leśniczym

Od listopada w Ośrodku Edukacji Leśnej uruchomiona jest wystawa pamiątek rodzinnych po Michale Walczaku, leśniczym w leśnictwie Sarnice. Zebrane i przekazane do archiwum Nadleśnictwa Jarocin fotografie i dokumenty pochodzą z prywatnych zbiorów rodzinnych. Serdecznie zapraszamy do zwiedzania nie tylko samej wystawy, ale również sal i obejścia Ośrodka Edukacji Leśnej w Czeszewie. Jeżeli chcesz nas odwiedzić, koniecznie skontaktuj się z nami i umów swoją wizytę. Przypominamy, że zwiedzanie ośrodka, jego wystaw jest bezpłatne. Miejsce: Ośrodek Edukacji Leśnej „Centrum Zarządzania Łęgami” w Czeszewie, ul. Szkolna 29, 62-322 Orzechowo. Otwarte codziennie od poniedziałku do piątku w godz. 7.00-15.00. Kontakt: podleśniczy edukator - Marek Dobroczyński, tel.: 61/438-31-21, kom. 606-759-226. 

WRÓĆ DO ARTYKUŁU
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ

Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM

e-mail
hasło

Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
logo