Otrzymałeś w tym roku Nagrodę Burmistrza Jarocina im. gen. Stanisława Taczaka „Za zasługi dla Ziemi Jarocińskiej” za wkład w rozwój życia artystycznego miasta. Jak sam opisałbyś siebie osobie, która cię nie zna? Kim jest Mariusz „Długi” Grzesiek, laureat Taczaka?
Na pewno artystą, gdybym miał siebie w jakieś ramki włożyć. Z wiekiem nawet bardziej czuję, że ta przestrzeń jest mi coraz bliższa. Wiadomo, są też sprawy związane z wykształceniem, jestem pedagogiem specjalnym. Uczę wspaniałe dzieciaki w szkole specjalnej - poza działalnością w Jarocinie. W szkole w Borzęciczkach jest specjalny ośrodek szkolno-wychowawczy położony w cudownym parku. Tam też prowadzę zajęcia muzyczne. A więc czuję się przede wszystkim artystą.
Muzykiem?
Moim zdaniem takim mianem mogą się szczycić tylko osoby z wykształceniem muzycznym, ale muzykiem też się czuję. Jak najbardziej. Muzyka to moja miłość, największa pasja i chyba samo to daje mi prawo, by tak o sobie myśleć. W moim życiu wszystko kręci się wokół muzyki, wszystkiewydarzenia kulturalne, które realizuję, są bardzo mocno związane z graniem, ale też z miejscem, w którym się urodziłem, czyli z Jarocinem – stolicą polskiego rocka. Z fascynacją muzyczną, ale i socjologiczną, jaką jest festiwal w Jarocinie. Interesują mnie obydwie te sprawy - subkultury, jakie tutaj się pojawiały i rozwijały. To było takie epicentrum naszego rock and rolla. Metal, reggae, punk - to wszystko tu było.
Marzyłeś o tym, żeby zostać zawodowym muzykiem?
O tak, żeby grać, mieć swój własny zespół. Bardzo lubię Acid Drinkers, od których nauczyłem się grać i machać włosami przy tym. Zespół Illusion mnie na swój sposób wychował swoimi tekstami przeciwko przemocy. Wyżyć się z gitarą na scenie czy choćby przy barierkach, to lubię. Wiele zespołów jest moimi muzycznymi nauczycielami.
Kiedy po raz pierwszy byłeś na festiwalu?
To już zamierzchłe czasy. To było w 2000 roku. Nazywał się wówczas Start Festiwal Jarocin. Wtedy firma Art. Management z Wrocławia zorganizowała festiwal - taki muzyczny maraton. Starsze festiwale znam tylko z kaset wideo i opowiadań starszych kumpli. To dzięki nim w sposób naturalny połknąłem tego bakcyla fascynacji festiwalem. Spowodowali, że od dzieciaka zacząłem się fascynować tym wydarzenie. Nigdy nie zapomnę, jak poszedłem z babcią na targ. To był piątek, czas festiwalowy. Wracamy na M-kę, na dworzec PKP, a tam podjeżdża pociąg i wysiadają te irokezy, ćwieki, skóry, łańcuchy, a ja wow!
A co sądzisz o dzisiejszym festiwalu? Uważasz, że rozwija się w dobrą stronę?
Daleko mi do malkontenctwa i grona tych osób, które co roku widzą słabe i ciemne strony tej imprezy. Odkąd po raz pierwszy poszedłem na festiwal w 2000 roku, nie pominąłem do tej pory już żadnego. Zawsze mam karnet, zawsze tam znajdę coś dla siebie. Podoba mi się co roku mniej więcej połowa kapel, które tam grają. Drugą połowę, która mnie nie interesuje,poświęcam na spotkania z przyjaciółmi, imprezy towarzyszące, siedzenie na rowie, kiedy jeszcze tam był. Odpowiadała mi się różnorodność formuły festiwalu zaproponowana przez organizatorów, np. ta z 2017 roku, kiedy było kilka scen w mieście - na rynku i w parku. To moim zdaniem było ciekawe. A więc jestem z tych osób, którym zawsze się coś podobało. Jako fan ogromnie się cieszę się, że festiwal nadal jest, trwa i się rozwija. Nie podoba mi się tylko, kiedy ktoś Jarocin próbował zepchnąć na inne tory, zostawił rock and rolla i kombinował z czymś zupełnie innym. Nie można go sprofanować i zrobić z niego np. imprezy hip-hopowej. Z całym szacunkiem dla tego gatunku muzyki, nie słucham jej, ale szanuję. W moim odczuciu takieeksperymentowanie typu - wpuszczamy na dużą scenę dwie gwiazdy hip-hopowe, aby była różnorodność - to myślę, że fani hip-hopu niespecjalnie przyszliby tylko dla tych dwóch kapel, zaś fani rocka, bardziej tacy ortodoksyjni, będą wkurzeni, że im jacyś ziomale latają po scenie. Ci, którzy nazywają Jarocin festynem - bo dziadki przychodzą na festiwal z wnukami,nie mają racji. To jest naturalna kolej rzeczy. Ci, którzy byli tu w latach 80., nadal chcą tu przyjeżdżać, powspominać. Zabierają ze sobą swoje dzieci i wnuki. Co w tym złego, że siedzą teraz na kocykach? Kiedyś przyjeżdżali tu tylko ludzie młodzi. Teraz to wszystko w naturalny sposób się zmieniło.
Zostawmy na razie festiwal z boku – o nim można by gadać w nieskończoność. Powiedz mi, czy ta nominacja do Taczaka była dla ciebie dużym zaskoczeniem?
Tak, byłem zaskoczony. Nie od razu do mnie dotarło, kiedy pewna miła pani z urzędu zadzwoniła i mnie o tym poinformowała. Podziękowałem, ale dopiero później zacząłem się zastanawiać, co to właściwie znaczy. Ona nie użyła słowa „nominacja”, tylko „laureat” – czyli coś więcej. Pomyślałem sobie: „O kurczę!”. Czułem się naprawdę zaszczycony, że znalazłem się w gronie tak wspaniałych osób, które zasłużyły się dla rozwoju miasta. Sam siebie oczywiście nie nominował bym do tej nagrody, ale traktuję ją jako duży motywator. Myślę sobie: „Kurczę, jak fajnie!”. Bardzo mi miło, że ktoś dostrzegł moją działalność -najpierw z pierwszym zespołem, później z chłopakami z Acapulco, z którymi grałem dobrych kilka lat, a także moją przygodę ze Spichlerzem, gdzie pracowałem jako przewodnik. Kumpleśmiali się, że pasuję tam już jako eksponat.
Kiedy zacząłeś po raz pierwszy muzykować?
Dość późno – dopiero w szkole policealnej. Pamiętam, jak pojechałem z kumplem do Ostrowa Wielkopolskiego i kupiłem w komisie gitarę za pieniądze zarobione z hodowli królików, którą przejąłem po śmierci mojej babci. Od razu elektryczną. W drodze powrotnej trzymałem ją na kolanach jak relikwię. To był 2003 rok. Wtedy zacząłem grać. Pierwszy zespół założyłem już w 2005 roku, razem z moją siostrą Justyną. Nazywał się Artefakt.
dalsza część rozmowy pod WIDEO
Twoja działalność to nie tylko muzyka – od lat prowadzisz zespoły i projekty w Warsztatach Terapii Zajęciowej oraz angażujesz się w różne inicjatywy kulturalne.
Od początku chciałem zajmować się muzyką. Zanim to się stało, nie myślałem wtedy jeszcze o studiach i zaczęło się upominać o mnie wojsko. Postanowiłem zawalczyć o siebie i o zastępczą służbę wojskową. Trudno mi było wyobrazić sobie siebie zamkniętego w koszarach na półtora roku, bez zespołu, koncertów, muzyki. To kompletnie nie moja bajka. Podczasspotkania na komisji wojskowej w Poznaniu treściwie i rzetelnie przedstawiłem im moje poglądy, w związku z tym uznali je za wiarygodne i tak trafiłem do służby zastępczej, najpierw w moim kochanym JOK-u, a następnie w Muzeum Ziemiaństwa w Dobrzycy. Można rzec, że jestem zawodowym pacyfistą. W czasach późniejszych pracowałem w różnych miejscach, bardziej z konieczności i względów finansowych – nawet w fabryce, na produkcji. Potem zaczęła się moja przygoda z Warsztatami Terapii Zajęciowej. Najpierw pracowałem jako kierowca busa: przywoziłem uczestników na zajęcia i odwoziłem ich do domów. A że w busie było radio i płyty, z czasem zacząłem puszczać także swoją muzykę – Indios Bravos, Kobranocka, Acid Drinkers i inne. Okazało się, że im to nie przeszkadza, a wręcz im się podoba. Tak zaczęły się moje pierwsze zajęcia muzyczne, które później w luźnej formie zaczęły odbywać się w JOK-u. Warsztaty są tuż obok, więc po pewnym czasie pani kierownik WTZ zaproponowała mi pracę jako terapeuta – pod warunkiem, że zacznę kształcić się w tym kierunku. Wybrałem więc studia zaoczne w szkole wyższej we Wrocławiu, moim ulubionym po Jarocinie mieście. Pięć lat minęło dosłownie jak jeden dzień. W międzyczasie zostałem zatrudniony już jako terapeuta. Chwilę później zaproponowano mi pracę w szkole specjalnej w Borzęciczkach i od tamtej pory te dwa miejsca są moimi stałymi miejscami pracy. Od tego czasu łączę też pasję z pracą, z czego się bardzo cieszę.
Twoim najbardziej rozpoznawalnym projektem jest zespół Pogo-Dni. Skąd wziąłeś pomysł na to, by uczynić z muzyki narzędzie integracji?
To była moja obserwacja podczas spotkań muzycznych w JOK-u, na które zabierałem chętnych, bo to zawsze były chętne osoby z busa, którym rozwoziłem ich na zajęcia. Jak już to wszystko zaczęło się kleić, zaczęli pamiętać teksty i melodie, zaprosiłem na próbę swoją siostrę Justynę, która gra na perkusji, Maćka Musielaka, który grał na basie i wtedy to w sposób naturalny przekształciło się w zespół. Zaczęły się pierwsze koncerty - 2014 rok - polana w Parku w Jarocinie podczas pierwszego dnia festiwalu.
dalsza część rozmowy pod WIDEO
Chciałem cię zapytać o twoją siostrę Justynę. Macie podobne pasje?
Muzyka to jest nasza wspólna pasja. Choć to moja młodsza siostra, to jednak pod tym względem jesteśmy muzycznymi bliźniakami. Zaczęliśmy grać od chwili, kiedy stworzyliśmy sobie do tego miejsce. W domu nie było warunków do grania. Wtedy właśnie powstała nasza specyficzna miejscówka o wdzięcznej nazwie „Melina”. To stara szopa przekształcona nasalę prób. Zrobiliśmy tam wszystko – podłogę, ściany obiliśmy kartonami i plakatami, wnieśliśmy kanapy. Tam rozpoczęły się nasze pierwsze próby z Justyną. Później też graliśmy tam z chłopakami z Acapulco, kiedy nam terminy w JOK-u “nie stykały”. Od ponad dwudziestu lat organizujemy tam corocznie imprezy muzyczne, gdzie spotyka się środowisko rockowe z Jarocina i okolic. Wszyscy moi przyjaciele i znajomi. Trzymamy się razem. Robimy ogniska dwa razy do roku. Melina to takie nasze NCK – Niezależne Centrum Kultury.
Widziałem w mediach społecznościowych, że masz też inną miejscówkę, która nazywa się dość tajemniczo „Nikaragua”?
Tak, ale to już zupełnie inna historia. Wracaliśmy kiedyś z koncertu Kazika z Wrocławia pociągiem i nasz ówczesny basista z zespołu Artefakt, wysiadał w Obrze Starej, a ja miałem ustawione na telefonie taki dzwonek z kreskówki po angielsku: „Czy to jest Nikaragua?”. To była kreskówka z MTV. Wszyscy jesteśmy jej fanami, bo jest tak głupia, że aż fajna. W tym momencie, kiedy wysiadał, dzwonek zadzwonił, i tak już zostało. Niedaleko tego miejsca, wlesie, mamy takie miejsce odosobnienia, wyciszenia. Czasami przyjeżdżamy tam rowerami. Ja często przyjeżdżam z psem. Nie dochodzą tam odgłosy cywilizacji, czasami słychać jedynie przejeżdżający pociąg. Takie małe Bieszczady. Miejsce do bushcraftingu. Myślę, że to jest coś takiego, jak pielęgnowanie w sobie dziecka, bo ja z kumplami, starszymi ode mniepostawiliśmy sobie szałas w lesie jak dzieciaki, nie wstydzę się tego, bo takie coś jest też potrzebne każdemu dorosłemu człowiekowi. Chodzi o to, aby nie zabijać tego dziecka, które wszyscy mamy w sobie, a które czasami daje energię do tego, aby wyjść z domu i zrobić coś ciekawego.
Prowadzisz teraz w Spichlerzu ciekawy projekt muzyczny o nazwie Jam Session. Opowiedz coś o nim.
Pomysł na realizację podobnego projektu zrodził się dawno temu. Już Walter Chełstowski wraz z Leszkiem Gnoińskim zabiegali o to, aby coś takiego się tu odbywało ale jakoś nie wykluło się to wtedy. Jakiś czas temu odezwała się do mnie Bożena Kubacka z naszego muzeum i zaproponowała mi zorganizowanie takiego właśnie jam session w Spichlerzu. Wiedziała, że mam swoje zaplecze sprzętowe i chętnie się w takie rzeczy angażuję. No i stało się. Pierwszy jam session odbył się tuż przed festiwalem. Od tego czasu spotykamy się w Spichlerzu dwa razy w miesiącu w czwartki. Przychodzą do nas znajomi muzycy, ale i całkiem przypadkowe osoby, co mnie bardzo cieszy. Ludzi jest raz więcej, a raz mniej, jednak nigdy nie graliśmy do pustej sali, więc myślę, iż tym projektem wypełniliśmy tu jakąś niszę muzyczną.
Wiem, że oprócz muzyki inną twoją pasją jest przyroda.
Tak, uwielbiam las, uwielbiam wilki i chyba dlatego mam też swojego psa – Lemmiego. To Alaskan Malamut. Spełniło się moje małe marzenie. Mam swój kawałek ziemi, na którym posadziłem las. Uwielbiam wychodzić z domu i patrzeć, jak on rośnie. Skoro były już wilki i las, to naturalną koleją rzeczy moją miłością są także góry. Zwłaszcza Bieszczady. Gdy miałem jeszcze taki swój czas poszukiwania samego siebie, jeździłem często w Bieszczady. Nawet wyjeżdżałem na święta Bożego Narodzenia. Z rodziną żyjemy w tak zdrowych relacjach, że nie odebrała tego jako próbę odcięcia - że ja wyjeżdżam na święta gdzieś sam w Bieszczady, daleko od najbliższych. Po prostu okej, skoro masz taką potrzebę, to jedź. Spędzałem święta chyba z trzy razy w domku na końcu świata. To jest schronisko w Starym Łupkowie. Piękne miejsce na końcu Polski przy granicy słowackiej, Bieszczady Zachodnie. Zupełne odludzie. Przez cały dzień wędrówki nie spotkałem człowieka. A domek na końcu świata to jest drewniana chata bez prądu i wody, którą trzeba przynieść ze studni, narąbać drewna na opał, zagrzać sobie wodę do mycia i do picia. Ci ludzie, którzy tam przyjeżdżają, to nie są przypadkowe osoby. To są outsiderzy, niebieskie ptaki, artyści. Tam się czuje wspaniale. Kiedykolwiek by tam nie pojechał, latem czy zimą, zawsze spotykam tam ludzi spoza Babilonu.
Masz narzeczoną i małego syna, przy tym jesteś bardzo aktywnym człowiekiem, nie tylko zawodowo. Czy twoja praca i pasje nie kolidują z obowiązkami rodzinnymi?
Jak udaje ci się znaleźć balans między nimi?Tak, synek Tytus, to mój skarb największy. Moja praca, która jak mówiłem, jest po części pasją, pozwala mi bez problemu znaleźć czas dla rodziny. Pracuję na miejscu - Borzęciczki i Jarocin nie są strasznie daleko od mojego miejsca zamieszkania - a jeśli pracujesz w szkole to masz wakacje, a to najwspanialszy okres aby spędzić czas z najbliższymi i realizować swoje pasje. Tak się fajnie wszystko składa w moim wypadku, że jest czas i na pracę i na odpoczynek.
Gdzie widzisz siebie za kilka lat?
Nie planuję rewolucji. Lubię Jarocin, uwielbiam podróże góry i koncerty, ale zawsze wracam do domu. Największą przyjemność sprawiają mi właśnie powroty do domu, czyli do mojej Goliny i do mojego Jarocina. Jednego jestem pewien. Rock’n’roll będzie towarzyszył mi zawsze.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.